Puchar Davisa nie żyje

Legendarne rozgrywki w męskim tenisie przestają istnieć w dotychczasowej formie. Puchar Davisa pogrzebali mali ludzie i ich chciwość, a gwiazdorzy, których ta gra uczyniła milionerami, siedzieli cicho.

Publikacja: 31.08.2018 10:00

Puchar Davisa nie żyje

Foto: AFP

Tenis codzienny, ten praktycznie całoroczny mecz na globalnym korcie, nad którym słońce nigdy nie zachodzi i który telewizja dostarcza nam do domów w coraz większej obfitości, to gra indywidualistów reprezentujących tylko siebie i swoje ego, rosnące zwykle wraz z sukcesami i zerami na koncie. To rywalizacja emocjonująca, ale też z punktu widzenia publiczności nieco aseptyczna, w porównaniu np. z futbolem. Podczas gry trzeba być cicho, swego ulubieńca wypada wspierać dyskretnie, choć te reguły ostatnio są coraz częściej naruszane, nawet w Wimbledonie uznawanym przez lata za strażnika dobrych manier i elegancji stroju.

Jedynym miejscem, gdzie tenisowa publiczność mogła dać upust swym patriotycznym uniesieniom, był Puchar Davisa – rywalizacja męskich drużyn narodowych, i kobiecy FedCup, który jednak nigdy nie zdobył podobnego prestiżu. Tu można na trybuny wnosić trąbki, flagi i transparenty, nawet zaprosić na mecz orkiestrę, można w przerwach między gemami śpiewać i tańczyć, co sprawia, że to zupełnie inny sport.

Wata w uszach

Gospodarz czuje się uprzywilejowany nie tylko dlatego, że może wybrać nawierzchnię, na jakiej rozgrywany jest mecz (trawę, kort ziemny lub syntetyczny), taką, na której najlepiej czują się jego gracze lub najgorzej zawodnicy rywala. Miejscowa drużyna może także liczyć na to, że kibice jej pomogą. Nie raz i nie dwa zdarzało się, że kapitanowie wstawali z ławki i zachęcali publiczność do aktywniejszego wspierania swoich. I nikt się nie dziwił, nikt nie protestował, dopóki nie przekraczano zdroworozsądkowych granic.

Ale z tym było różnie, i to od początku. Już w roku 1914 podczas decydującego singla finałowego meczu USA – Australia Norman Brooks miał za złe amerykańskiej publiczności, że zbyt ostentacyjnie wspierała Dicka Williamsa. Kiedy protesty nie pomagały, zareagował zgodnie z duchem tamtych czasów: nie krzyczał, nie rzucał rakietą, tylko zatkał sobie uszy watą.

Najbardziej skandaliczny mecz, opisywany w wielu książkach poświęconych historii tenisa, odbył się w roku 1972. Rumuni grali w Bukareszcie z Amerykanami. Ilie Nastase – wtedy i dziś wesołek w nie zawsze dobrym stylu – i Ion Tiriac – obecnie najbogatszy Rumun, z fortuną przekraczającą miliard dolarów – zachowywali się skandalicznie. Prowokowali publiczność, która groziła Amerykanom linczem, wywierali nacisk na sędziów. Arbiter naczelny Argentyńczyk Enrique Morea był bezradny, prosił tylko Amerykanów, by nie posyłali piłek blisko linii, bo to ułatwi oszukiwanie, i nie odpowiadali prowokacjami na prowokacje. „Liniowi byli wobec Tiriaca posłuszni jak niewolnicy" – wspominał po latach Morea. Stan Smith, schodząc z kortu po zwycięstwie nad Tiriakiem, powiedział: „Straciłem dziś dla pana wiele szacunku". On oraz Tom Gorman i Erik van Dillen zachowywali się godnie, nie reagowali na zaczepki i w końcu wygrali, ale mecz na kortach Progresul Tenis Clubu do dziś wspominany jest jako jedna z plam na honorze Pucharu Davisa.

Karygodnych incydentów było więcej. Najczęściej zdarzały się w Ameryce Południowej. Podczas spotkania Brazylia – Włochy gracz gości Omar Camporese został uderzony butem w głowę, w trakcie meczu Brazylia – Niemcy kibice oślepiali Niemców światłem słonecznym odbitym od lusterek. Francuzi wspominają mecz z Paragwajem w Asuncion, podczas którego zagrożone było bezpieczeństwo zawodników, przynajmniej tak odczuwali to goście. Tuż za ławką francuską usiedli kibice z kijami bejsbolowymi i wielkim bębnem, który zagłuszał słowa kapitana podczas przerw między gemami.

Także w Europie atmosfera bywała napięta. Francuz Bruno Rebeuh, sędzia meczu Austria – Niemcy, źle wspomina spotkanie w Grazu, a szczególnie pojedynek Austriaka Thomasa Mustera z Michaelem Stichem: „Z każdą piłką nakręcana była spirala nienawiści. W końcu hałas był taki, że przestałem podawać wynik, bo nikt niczego nie słyszał".

Podczas finału Serbia – Francja w Belgradzie, by mecz mógł się toczyć, na sędziowski słupek musiał się wspiąć zawodnik gospodarzy Janko Tipsarević i przemówić do ludzi przez mikrofon arbitra. Dopiero jego prośba sprawiła, że kibice się uspokoili. Ale Francuzi po przegranym meczu nie protestowali, bo rozumieli, że tak bywa, gdy tenisowi towarzyszą wielkie emocje.

Właśnie te zasady sprawiały, że w Pucharze Davisa drużyna teoretycznie gorsza mogła wygrać, m.in. dzięki stworzonemu przez kibiców nastrojowi. Problem był tylko jeden: gdzie kończy się namiętne kibicowanie, a zaczyna szowinizm.

Kapitan i alchemia

Bez emocji na trybunach te rozgrywki nie mają sensu. Do uniknięcia konfliktów potrzeba tylko, by obie strony zachowywały się racjonalnie – zawodnicy muszą się pogodzić z tym, że bywa trudniej, a widzowie uszanować prawa tenisa, nie przeszkadzać w trakcie wymian i serwisu. Spotkanie w połowie drogi pozwalało utrzymać to, co w Pucharze Davisa tak lubiliśmy – nastrój i nieprzewidywalność.

I jeszcze jedno: w tych rozgrywkach zwycięża lub przegrywa drużyna, ważna jest alchemia podtrzymywana przez kapitana, który ustala skład i strategię. Porażka jednego może być zrekompensowana zwycięstwem drugiego, przegrany w piątek może być bohaterem w niedzielę. Zdarzało się, iż drużyny przeciętne wygrywały dzięki temu, że potrafiły wywołać daviscupowego ducha, a pokłóceni gwiazdorzy wcale nie gwarantowali sukcesu. Dwaj wielcy Niemcy Boris Becker i Michael Stich zdobywali Puchar Davisa, ale nigdy grając razem. John McEnroe i Jimmy Connors nie lubili się tak bardzo, że podczas meczu ze Szwecją nie rozmawiali podczas treningów, tylko pisali do siebie kartki i zostawiali je na krzesełku obok kortu.

Te wszystko stworzyło magię jednej z najbardziej mitotwórczych rywalizacji w historii sportu. Każdy tenisowo rozwinięty kraj ma swoją daviscupową legendę. Polska też, i to już od lat 30., gdy na kortach Legii pasjonujące mecze rozgrywali nasi przedwojenni zawodnicy (Ignacy Tłoczyński, Józef Hebda, Adam Baworowski), o których pamięć przetrwała dzięki książkom i artykułom Bohdana Tomaszewskiego. Po wojnie był legendarny Władysław Skonecki, który uciekał i wracał do komunistycznej Polski, a publiczność niezmiennie go kochała. Gdy było z naszą drużyną źle, nad kortem Legii słychać było krzyk: „Władek, ratuj". I Władek zwykle ratował, nawet jeśli całą poprzedzającą mecz noc spędził na rozmowie z jakąś miłą panią.

Potem, już w PRL, przyszły pamiętne mecze drużyny z Wojciechem Fibakiem, gdy przyjeżdżali do Polski szwedzki gwiazdor Bjoern Borg i sławny Włoch Adriano Panatta. To był dla nas powiew wielkiego świata, do którego wówczas nie wszyscy mieli dostęp.

Żywa legenda

Są kraje, gdzie Puchar Davisa jest częścią narodowej historii. Stadion im. Rolanda Garrosa, na którym dziś odbywa się wielkoszlemowy turniej, Francuzi zbudowali w roku 1928, by legendarni Czterej Muszkieterowie mieli gdzie bronić trofeum zdobytego rok wcześniej w USA. Gospodarze zwyciężali w Lasku Bulońskim aż do roku 1932 (według ówczesnych reguł triumfator przyjmował u siebie zwycięzcę eliminacji z kolejnego roku). Po pięciu latach ta seria się skończyła, ale pozostał stadion i pamięć o tych, którzy wygrywali.

O tym, jak była ona żywa, najlepiej świadczy to, co stało się w roku 1991. Wtedy właśnie Guy Forget i Henri Leconte pokonali Amerykanów (Andre Agassiego i Pete'a Samprasa) i pierwszy raz po wojnie wygrali dla Francji Puchar Davisa. Jeśli ktoś był wtedy w Lyonie, nigdy tego nie zapomni. Ze wzruszenia płakali dziennikarze, ludzie padali sobie w ramiona, a telewizja pokazywała to wszystko długo po ostatniej piłce. Triumf ten mogli jeszcze zobaczyć dwaj z czwórki sławnych muszkieterów z lat 30. Każdy wykształcony Francuz wiedział, kim byli Rene Lacoste, Jean Borotra, Henri Cochet i Jacques Brugnon – Czterej Muszkieterowie – i zdawał sobie sprawę, czego dokonali Leconte i Forget. Nazajutrz była to główna wiadomość na pierwszych stronach gazet.

Ale Puchar Davisa szanowano nie tylko we Francji. Serię zwycięstw Francuzów zakończyli Brytyjczycy w 1933 roku i kiedy główny autor sukcesu Fred Perry oraz jego koledzy wysiedli ze statku w Dover, kibice do pociągu zanieśli ich na rękach.

Ogoleni na łyso

We wstępie do książki wydanej na stulecie Pucharu Davisa wielki amerykański tenisista John McEnroe napisał: „Te rozgrywki dały mi więcej przyjemności niż jakikolwiek inny sukces. Rodzice wychowali mnie tak, bym powołanie do reprezentacji, grę dla kraju, traktował jako zaszczyt".

McEnroe zawsze traktował to zobowiązanie poważnie, nigdy ojczyźnie nie odmawiał. Zdobył dla USA wiele ważnych punktów w singlu i grze podwójnej, a jego partner Peter Fleming na pytanie o najlepszy debel w dziejach tenisa dał odpowiedź, która przeszła do historii: „John z kimkolwiek".

Dzisiejsi gwiazdorzy – może poza Szkotem Andym Murrayem – aż tak bardzo dla kraju poświęcać się nie chcą. Szczególnie gdy już raz zdobędą „Srebrną Salaterkę", którą Dwight Davis w roku 1900 ofiarował jako trofeum dla zwycięskiego zespołu (podobno po zapytaniu żony o zgodę). Novak Djoković szalał ze szczęścia w Belgradzie po zwycięstwie nad Francją, dał się nawet wraz z kolegami z drużyny ogolić na łyso, ale potem jego patriotyczny zapał osłabł. Roger Federer był w stanie pogodzić się ze Stanem Wawrinką, by dać Szwajcarii jedyne zwycięstwo, ale po triumfie nad Francją w Lille w drużynie narodowej występował rzadko.

Właśnie taka postawa gwiazdorów sprawiła, że Puchar Davisa tracił blask i zamiast go ratować, postanowiono rozgrywki zgilotynować, jak napisała paryska gazeta sportowa „L'Equipe". Podchody czyniono od dawna, ale dopiero teraz klamka zapadła, bo finansowo nieprzejrzysta grupa Kosmos, na której czele stoi sławny piłkarz Barcelony Gerard Pique, złożyła Międzynarodowej Federacji Tenisowej (ITF) propozycję nie do odrzucenia – 2,5 mld dolarów w ciągu 25 lat w zamian za rezygnację z dotychczasowych zasad i odwrócenie się od historii.

Nowy Puchar Davisa ma być zupełnie inną imprezą, z finałowym turniejem w listopadzie. Rywalizacja odbywać się będzie na neutralnym gruncie, z udziałem wielu drużyn wyłonionych wcześniej w eliminacjach, a więc koniec z emocjami patriotycznie zaangażowanych widzów. Będzie to po prostu kolejny turniej, niektórzy złośliwie przewidują, że raczej pokazowy, a gwarancje finansowe na ćwierć wieku traktowane są jak obietnice gruszek na wierzbie.

Już po ogłoszeniu tej dekapitacji eufemistycznie zwanej reformą okazało się, że sprawa wcale nie była do końca uzgodniona ze wszystkimi uczestnikami tenisowego życia, i mowa jest już o nowym, nie listopadowym, lecz wrześniowym, terminie, a to zupełnie inna bajka. Potrzebne będzie przede wszystkim porozumienie ze Stowarzyszeniem Zawodowych Tenisistów (ATP), które rządzi całorocznym cyklem turniejów, co dowodzi, że komuś bardzo zależało na szybkim sfinalizowaniu sprawy i wskoczył do basenu bez sprawdzania, czy jest w nim woda. Nie brakuje głosów, że ta reforma wygląda coraz bardziej podejrzanie.

Zaprzedana dusza

Środowisko tenisowe jest podzielone, najbardziej szokująca była postawa federacji francuskiej, która wsparła nowe pomysły, choć przez lata właśnie Francuzi uznawani byli za strażników daviscupowej tradycji. Zdecydowanie przeciwne tak radykalnym zmianom były federacje niemiecka i australijska, wskazujące na brak gwarancji bankowych ze strony grupy Kosmos. Ale potężna akcja marketingowa zrobiła swoje. Tenisowo niedorozwinięte kraje po prostu przekupiono wizją większych wpłat ze wzbogaconej kosmicznymi pieniędzmi kasy ITF i maszynka do głosowania poszła w ruch. W efekcie mamy sprzedaną tradycję i niepewną przyszłość.

Sławny francuski gracz i kapitan reprezentacji Yannick Noah napisał: „To koniec Pucharu Davisa. Jaki smutek. Zaprzedano duszę historycznej imprezy. Przepraszamy, panie Davis". Australijczyk Lleyton Hewitt dodał: „Międzynarodowa Federacjo Tenisowa, czy wy jesteście poważni? Chcecie zabić tę niesamowitą atmosferę? Przecież właśnie o to chodzi, gdy reprezentuje się swój kraj".

Roger Federer, któremu od dawna wszyscy jedzą z ręki, bo gwarantuje frekwencję i sponsorów, dopiero po kilku dniach od ogłoszenia reformy powiedział, że powinna ona być dopracowana. Gdyby on, Rafael Nadal i Novak Djoković powiedzieli „nie", nawet twardogłowy szef ITF David Haggerty by się zastanowił, czy nie spróbować zmian mniej radykalnych. Ale gwiazdorzy siedzieli cicho, a Nadal i Djoković nawet wsparli nowatorskie pomysły, co być może było gwoździem do trumny Pucharu Davisa w dotychczasowej postaci.

Arthur Ashe, który grał w reprezentacji USA dziesięć lat i potem był jej kapitanem, napisał w 1977 roku: „Puchar Davisa przetrwał tak długo jak niewiele innych wydarzeń sportowych przed nim, gdyż nie składa się nań tylko miejsce gry, tenisiści, trofeum, rywalizacja i nazwa. To wciąż jest także idea. Ona zawsze przetrwa. Co więcej, to nie przypadek, że zwrot »świat idealny« pochodzi od słowa: idea. Dwight Davis też musiał być idealistą, by w 1900 roku uwierzyć, że pokona wszystkie problemy i że warto fundować wielką srebrną salaterkę jako symbol przyjaznej rywalizacji w nowym sporcie. Zasady Pucharu Davisa się zmieniły, polityczne systemy się zmieniły, sam puchar wygląda inaczej, ale idea i jej sens są niezmienne".

Niestety, wielki Amerykanin, wzór dla wielu pokoleń nie tylko czarnoskórych sportowców, nie miał racji. Puchar Davisa po 118 latach wiernej służby tenisowi oddano przypadkowym ludziom, którzy przyszli z obietnicą worka pieniędzy.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Plus Minus
Walka o szafranowy elektorat
Plus Minus
„Czerwone niebo”: Gdy zbliża się pożar
Plus Minus
Dzieci komunistycznego reżimu
Plus Minus
„Śmiertelnie ciche miasto. Historie z Wuhan”: Miasto jak z filmu science fiction
Plus Minus
Tajemnice pod taflą wody