Godzina piąta rano. Ekskluzywny terminal numer 3 międzynarodowego lotniska w Dubaju. Łagodne elipsy i półkola, kolorowe szklane ściany, łuki zadaszeń przypominające zastygłe w starcie skrzydła potężnego ptaka. Wszystko to oświetlone miękkim białym lub błękitnym światłem, czyste, zadbane, chronione przez dyskretnie rozlokowane kamery. Już o tej porze lotnisko tętni życiem. Szybko mieszamy się z charakterystycznym dla Bliskiego Wschodu tłumem. Wśród Egipcjan i Jordańczyków, obowiązkowo z idealnie przystrzyżonymi, zadbanymi brodami, hinduscy komiwojażerowie w jaskrawych koszulach w kratkę i brytyjskie małżeństwa emerytów w bermudach. Ci ostatni siadają na miękkich kanapach elektrycznych wózków, które z cichym szumem uwożą ich w stronę wyjścia. – Nie tędy – rzucam ukradkiem do Lindy i odciągam ją na środek holu pokrytego białymi błyszczącymi płytkami. Blisko ściany bowiem pędzi prosto na nas pięćdziesięcioosobowa chyba wycieczka Japończyków. Nie oni jedni zresztą stanowią żywą bombę – jak okiem sięgnąć, roją się sfory turystów pod flagami różnych biur podróży. (...)
Bez pośpiechu, choć z wyraźnym celem, lotnisko przemaszerowują wszelkiej maści dubajscy notable w tradycyjnych białych, rzadziej kremowych czy szarych diszdaszach – długich, sięgających ziemi strojach. Obok nas przechodzi wysoki, może czterdziestoletni jegomość z solidnym brzuchem. Podąża bezszelestnie w sobie znanym celu, nie ogląda się, choć dwa metry za nim kroczą jego cztery małżonki w czerni. Dla postronnego obserwatora różnią się jedynie wzrostem – cztery czarne postacie bez twarzy i kształtów, niczym wdowy w żałobie. (...)
Natykamy się i na Polaków. Para młodych ludzi – on krótko ostrzyżony, barczysty, ona drobniutka, blond – wydaje się zagubiona i usiłuje wśród tysiąca wyświetlających się informacji odnaleźć tę najważniejszą: gdzie odbiorą swoje bagaże? Przegapili tłum współpasażerów pędzący po walizki i teraz miny mają takie, jakby ktoś porzucił ich w środku amazońskiej selwy. – To lotnisko jest chyba większe od całego Olsztyna! – denerwuje się kobieta, trzymając pod rękę partnera, jedyny znany i budzący zaufanie element w tym obcym świecie. Ale on nie stanowi w tej chwili żadnej ostoi. Rzuca na boki ukradkowe, nerwowe spojrzenia. Jak im nie pomóc? – Cześć, młodzieży – zagaduję i ruszam w stronę taśm, po których jadą już nasze bagaże. – Jesteście z Warmii? Chodźcie, już jadą walizki. Mężczyzna z ulgą podąża za mną. Nie musi się przyznawać, że czuł się zagubiony. Honor uratowany. – Tak, z Olsztyna – odpowiada. – Chcieliśmy w końcu zaliczyć wakacje, podczas których deszcz nie będzie nam cały czas utrudniał życia. – To doskonale wybraliście – słyszę za sobą dystyngowany damski głos. Może sześćdziesięcioletnia elegancka pani uśmiecha się do nas, trzymając pod rękę wyższego od siebie mężczyznę o krótkich siwych włosach i przystrzyżonej w szpic bródce. Milczący pan wolną ręką popycha bez trudu lotniskowy wózek z dwiema solidnymi walizami. Nie odzywa się, ograniczając się jedynie do złożenia symbolicznego ukłonu. (...)
Wydostanie się z lotniska jest jak przeskok do nowego świata. Innego miasta. Pozostajemy jednak w konwencji blichtru i przesyconej luksusem gry komputerowej. Dubaj robi wrażenie. Jeszcze do wczesnych lat 70. był to zapomniany przez Allaha miniaturowy skrawek pustyni, zamieszkany przez kilkadziesiąt tysięcy Beduinów, rybaków, pasterzy i poławiaczy pereł. A teraz to metropolia. Wsiadając do taksówki i jadąc przez to morze kolorów, labirynt drapaczy chmur i piekło zgiełku, mam wrażenie, że znalazłem się w galerii sztuki współczesnej, zawieszony pomiędzy estetyką i transgresją, dziełem kunsztu i nadętością, prowokacją i proroczą wizją. I nie ukrywam, że w jakimś sensie galeria ta mnie urzeka – mnie, weterana podróży do zakątków nieobjętych cywilizacją.Z lotniska do starannie wybranego hotelu wiedzie nas tętniąca życiem dwunastopasmowa miejska autostrada Sheikh Zayed Road – ulica Szejka Zaida. To główna arteria Dubaju, właśnie wzdłuż niej powstało miasto. Ruch o tej porze jest już duży, ale bardzo płynny. Prawdziwe nieszczęście dotyka kierowców dopiero w godzinach szczytu. Przejeżdżamy przez gigantyczne, kilkupoziomowe skrzyżowanie, tunel, wiadukty, potem obok ogromnego drapacza chmur Dubai World Trade Center. Uwagę przykuwają podobne do otwieraczy butelek bliźniacze Emirates Towers, potem apartamentowce, biurowce, hotele: Millennium Plaza Hotel, Ritz-Carlton, Sofi tel i wreszcie przyprawiający o zawrót głowy superwieżowiec Burdż Chalifa – 829 metrów stali, szkła i betonu. Kształt tego zjawiskowego budynku, przy którym pozostałe drapacze chmur jawią się jako kurduple, inspirowany liśćmi hymenocallis, lokalnego kwiatu pustynnego, przypomina odwrócony sopel lodu. Jeszcze chwila i po przejechaniu 25 kilometrów zatrzymujemy się przed niedawno otwartym Marriott Marquis. Gdy podjeżdżamy, wstaje już świt, ale oświetlone złotym blaskiem latarń i reklam dolne kondygnacje wciąż toną w nocnej błyszczącej poświacie. Dwie potężne, na podobieństwo kaktusa kostropate, smukłe bryły niemal sięgają nieba. Najwyższy hotel na świecie: 76 pięter, 355 metrów wysokości. Górowałby nad panoramą większości miast, ale w Dubaju pozostaje w cieniu swojego ponad dwa razy wyższego sąsiada, Wieży Chalifa. Zachwycający pięciogwiazdkowy hotel ma ponad osiemset pokoi oraz kilkanaście restauracji i barów do dyspozycji gości.
Dwóch hotelowych bojów zabiera nasze bagaże – cóż za fanaberia! Zawsze sam nosiłem plecak czy wór transportowy! Ogromne lobby. Meldujemy się o szóstej rano, ale ku mojemu zaskoczeniu w recepcji przyjazna dziewczyna rodem z Kalkuty obiecuje dać klucz za pół godziny, a moglibyśmy przecież czekać do piętnastej, jak przewiduje regulamin. (...)