Rozmawiali o tym zapewne we wtorek w Mediolanie włoski wicepremier Matteo Salvini i szef węgierskiego rządu Viktor Orbán.

Do takiej rewolucji nie dojdzie po wyborach do Parlamentu Europejskiego w maju 2019 roku, bo – co widać po sondażach – partie eurosceptyczne nawet zjednoczone nie mają szans na zdobycie większości, choć dzięki nośnym hasłom antyimigranckim zwiększą zapewne liczbę mandatów. Na unijnej scenie politycznej razem mogłyby napsuć krwi partiom ludowym i socjaldemokratycznym dzielącym teraz między siebie władzę (w europejskich: Komisji, Radzie, Parlamencie).

Ale i z tym „razem” będzie kłopot. Przede wszystkim z powodu stosunku do Rosji, który różni polskie Prawo i Sprawiedliwość od eurosceptyków francuskich, niemieckich czy włoskich.

Teoretycznie PiS powinno jak wiele ugrupowań eurosceptycznych z nadzieją spoglądać na Moskwę. Prawicowi eurosceptycy wierzą często, że to Rosja jest strażnikiem tradycyjnego (chrześcijańskiego) charakteru Europy i to jej najbardziej zależy na tym, by nie stała się „gejropą” lub brukselskim kalifatem. Lewicowi – że to ona staje po stronie wykluczonych przez zachodni kapitalizm.

Jednak w Polsce pogląd na Rosję wyznaczają i będą wyznaczać historia i geografia. Podstawą polityki zagranicznej właśnie ze względu na rosyjskie sąsiedztwo jest zapewnianie krajowi bezpieczeństwa. I partia, która chce, a PiS chce, zdobywać większość mandatów w Sejmie, musi to brać pod uwagę. Trudno sobie wyobrazić, by PiS starało się o sprowadzenie do Polski na stałe wojsk amerykańskich i wzmocnienie (przeciw Moskwie przecież) flanki wschodniej NATO, a zarazem wchodziło w alianse z partią austriacką, której minister składa hołdy Putinowi, albo z francuską, której szefowa zapożycza się w kremlowskim banku.