Wojciech Kozłowski: Na Zachodzie pokutują stereotypy o roli Polski w Holokauście

Działania polskich dyplomatów w Szwajcarii w czasie wojny to fantastyczna, budująca historia tajnego polsko-żydowskiego sprzysiężenia na rzecz ratowania ludzkiego życia - mówi Wojciech Kozłowski, dyrektor Instytutu Witolda Pileckiego.

Publikacja: 24.08.2018 10:00

Wojciech Kozłowski: Na Zachodzie pokutują stereotypy o roli Polski w Holokauście

Foto: Fotorzepa, Robert Gardziński

Plus Minus: Sejm połączył w lipcu Ośrodek Badań nad Totalitaryzmami im. Witolda Pileckiego z Instytutem Solidarności i Męstwa. Pan będzie teraz kierował powstałym jednym Instytutem Witolda Pileckiego. Chyba od początku było jasne, że te instytucje powinny działać razem?

Jeśli chodzi o pamięć, mamy do czynienia z zaniedbaniami państwa sięgającymi kilkudziesięciu lat. Ogrom zadań wymaga sprawnej instytucji. Połączenie dwóch, które mają już spory dorobek badawczy i organizacyjny, to idealne rozwiązanie. Pozwoli zaoszczędzić czas i pieniądze podatnika. Warto przypomnieć, że za połączeniem głosowali zarówno parlamentarzyści PiS i Kukiz'15, jak i PO.

ISiM to miała być przede wszystkim instytucja rekomendująca do odznaczeń ludzi, którzy ukrywali polskich obywateli przed terrorem, pomagali im.

Tak, i swoje zadanie wykonał. Razem z Kancelarią Prezydenta RP pracujemy nad tym, aby na jesieni uhonorowano pierwsze osoby. Z kolei Ośrodek Badań nad Totalitaryzmami ma na koncie kilka sukcesów związanych z badaniem archiwów i ich udostępnianiem w języku angielskim, z projektem „Zapisy terroru" na czele.

Jest też wątek edukacyjny.

Tak, choćby projekt „Moje miasto. Moja historia". W mniejszych miejscowościach młodzież na podstawie publikowanych przez nas źródeł dociera do ludzi, do miejsc, do śladów zdarzeń, o których nie uczy się na lekcjach historii.

Mówi pan o „świadectwach czasów terroru". Chyba coraz o nie trudniej z powodu upływu czasu?

Dlatego uruchomiliśmy duży projekt tzw. historii mówionej. Kilka ekip jeździ po Polsce, i nie tylko, aby do końca roku stworzyć archiwum ponad 200 relacji świadków ważnych wydarzeń. Szukamy też w archiwach. To są choćby relacje składane od końca lat 40. w różnych miejscach, na przykład w Głównej Komisji Badań Zbrodni Hitlerowskich. Ale są i inne źródła. Czasem przynoszące zupełnie przełomowe odkrycia.

Na przykład?

Dobrym przykładem jest rozpracowanie tak zwanej grupy berneńskiej. Zaczęło się od badań w polskiej ambasadzie w Szwajcarii podjętych przez ekipę ambasadora Jakuba Kumocha. Zainteresowała się ona działaniami polskich dyplomatów w Bernie, którzy w czasie wojny ratowali przed zagładą Żydów, nie tylko zresztą z Polski. Szybko się okazało, że ta sprawa jest tak obszerna, że urzędnicy ambasady sami sobie z nią nie poradzą, zwłaszcza że źródła są rozsiane po różnych miejscach na świecie. Zwrócili się do nas. Od razu utworzyliśmy zespół, który przeprowadził niezbędne rozpoznanie w Szwajcarii, a potem kwerendy m. in. w archiwach Yad Vashem. Te badania mają fundamentalne znaczenie, zwłaszcza w kontekście stereotypu Polaków stojących obok Niemców w dziele Holokaustu. Źródła mówią co innego.

Co mówią?

Że polscy dyplomaci razem z działaczami organizacji żydowskich utworzyli świetnie zorganizowaną tajną grupę, która przez kilka lat w skrajnych warunkach drugiej wojny światowej uratowała wiele osób. Ich system opierał się na dostarczaniu Żydom paszportów krajów Ameryki Południowej.

W telewizyjnym widowisku Artura Hofmana „Okno na tamtą stronę" Wiera Gran śpiewa w kabarecie warszawskiego getta: „Chciałabym mieć paszport Paragwaju". Te paszporty rzeczywiście docierały do Warszawy?

Były takie przypadki. Jeszcze za wcześnie, aby operować dokładną liczbą, ale przygotowujemy listę ocalonych. Wystawiono tych paszportów tysiące. Pytanie, ile osób je dostało, ilu osobom pomogły. Niemcy czy kolaborujący z nimi Francuzi zaniepokoili się tym zjawiskiem. Początkowo takie paszporty honorowali i na przykład kierowali Żydów, którzy się nimi legitymowali, do obozów przejściowych. Ale z depesz wynika, że zaczęli to potem sprawdzać. Pytając władze Paragwaju, Hondurasu czy Kostaryki, czy to są ich obywatele.

To były prawdziwe paszporty?

Różnie. Na przykład były konsul Hondurasu w Bernie Anton Bauer wykradł pieczęć i przystawiał ją na prawdziwych blankietach. Blankiety nabywano też za pieniądze. Zawierano także swoiste umowy na paszporty „grzecznościowe", które wydaje się dla ratowania życia, a które zostaną zwrócone po wojnie. W konsulatach państw latynoamerykańskich o tym wiedziano, w centralach nie. Niemcy pytali centrale. Polscy dyplomaci dosłownie błagali je o potwierdzenie. I często im się to udawało.

A jaki był klucz doboru osób, którym polska ambasada załatwiała paszport?

Wiele placówek polskich było podczas wojny likwidowanych, wraz z ekspansją III Rzeszy. Ta w Szwajcarii przejmowała ich obowiązki, także w kwestii opieki nad obywatelami polskimi. Docierały do niej organizacje żydowskie – nie tylko w sprawie samych paszportów, także z prośbami o pieniądze: aby ratować uchodźców, dostarczyć paczkę do obozu tranzytowego, czasem kogoś przekupić. Zarazem same te organizacje gromadziły pieniądze na te cele, choćby w USA. Ambasada podejmowała się różnych zadań, pośredniczyła. Z depesz wyłania się nawet obraz negocjacji z Heinrichem Himmlerem – pod koniec wojny, w grudniu 1944 r. On proponował emigrację 300 tys. Żydów z Europy, po 15 tys. miesięcznie. Chciał za to 20 mln franków szwajcarskich. Dzięki pertraktacjom udało się uratować jeden transport – był to pociąg z Teresina wiozący 1200 Żydów z tamtejszego getta. Potem o akcji dowiedział się Hitler i została wstrzymana.

Często były to jednak akcje indywidualne. Na przykład przychodziła wiadomość, że w Szanghaju głoduje grupa rabinów i uczniów szkoły rabinackiej. Trzeba ich odnaleźć i pomóc.

Pieniędzy wystarczyło?

Pochodziły od osób prywatnych, żydowskich organizacji, ale i polskiego rządu w Londynie. Skądinąd polska ambasada w Bernie popierała pomysł zbombardowania przez aliantów linii kolejowej prowadzącej do Auschwitz. To się działo przy okazji rozważania tematu transportów z węgierskimi Żydami w czerwcu 1944 r.

Lista ocalonych będzie długa?

Tak. Za wcześnie jednak, aby operować liczbami. Pomocy, powtórzmy, udzielano nie tylko polskim obywatelom. Pozostaje kwestią otwartą, kogo w ostateczności ten paszport ocalił, a kogo nie. Mamy historię kogoś, kto dostał ten paszport, ale ocalał, bo się ukrywał. A zarazem pojedyncze osoby można było wyprowadzić nawet z warszawskiego getta.

I zorganizować im wyjazd z terenów okupowanej Polski?

Były takie przypadki. Mamy i inne historie, choćby tę dotyczącą obozu tranzytowego Wittel, gdzie przetrzymywano takich Żydów z paszportami. Kiedy do ambasady dotarła wieść, że wyjechał stamtąd transport, pojawiła się natychmiast próba ustalenia jego losów. Wędrowały depesze z pytaniami o trasę pociągu. Próbowano namierzyć tych, których objęto opieką. A placówka w Bernie była jedyną instytucją, która mogła i chciała pomóc tym ludziom.

Grupa berneńska była duża?

Sześć osób – Aleksander Ładoś, Konstanty Rokicki, Stefan Ryniewicz, Juliusz Kuhl, Abraham Silberschein i Chaim Eiss.

Jest jakiś pomysł na uhonorowanie tych ludzi?

Nad tym także pracuje Instytut Pileckiego, ale to nie do nas będzie należała ostateczna decyzja. My zajmujemy się dostarczeniem wiedzy potrzebnej do jej podjęcia. To ma kluczowe znaczenie dla zmiany obrazu Polski i Polaków. Zamiast kłócić się ze światem, lepiej sięgnąć do źródeł.

Premier Izraela dziękował ostatnio Paragwajowi i Kostaryce za te paszporty, a przecież bez Polaków by ich nie było. Ludzie z tych państw działali z dobrej woli czy dla pieniędzy?

Nie zawsze można ustalić pobudki działania. Pieniądze były często ważne. Początkiem całej akcji było wykupywanie blankietów od honorowego konsula Paragwaju Rudolfa Hugliego, wypełnianie ich w konsulacie RP przez Konstantego Rokickiego i przekazywanie ich z powrotem do Hugliego celem przybicia pieczęci. Od innych konsulów paszporty też kupowano. Wyjątkiem byli konsulowie Salwadoru i Peru, którzy działali bezinteresownie.

Efektem tych badań będzie jakaś publikacja?

Oczywiście. Nie tylko publikacja, ale pewnie także dzieła literackie i filmy, bo to fantastyczna, budująca historia tajnego polsko-żydowskiego sprzysiężenia na rzecz ratowania ludzkiego życia. Tylko najpierw musimy zakończyć prace związane z zebraniem i opracowaniem wszystkich źródeł.

Toczy się debata, czego było więcej: pomocy, bezinteresowności Polaków wobec Żydów czy krzywd. Ambasador Kumoch, zanim zajął się grupą berneńską, polemizował z szacunkami liczby Żydów zabitych rzekomo z winy Polaków – prof. Jan Grabowski oceniał ją na 200–250 tys. Pan ma na ten temat zdanie?

Na Zachodzie pokutują stereotypy, a przecież państwo polskie żadnej współpracy z Hitlerem nie podjęło, wręcz przeciwnie, zajmowało się pomocą i ratowaniem. Jednocześnie jest problem relacji polsko-żydowskich w kraju. Przygotowujemy publikację, która się do tych relacji odnosi. Problem polega na tym, że każda pojedyncza historia dotycząca współsprawstwa wpisuje się w negatywny stereotyp. Z kolei historie pokazujące pomoc udzielaną Żydom są odbierane jako próba wybielania Polaków.

Nie da się załatwić tego dylematu jednym, kilkoma zdaniami?

W tej chwili nie. Samo policzenie ocalałych Żydów jest trudne, liczby przyjęte przez prof. Grabowskiego są dobrane arbitralnie. Kiedy u nas w ośrodku zrobiliśmy na ten temat seminarium, ktoś zauważył: dane są tak niejasne, że badacz jest w stanie z powodzeniem pompować albo liczbę polskich zbrodniarzy, albo liczbę bohaterów. Po awanturze o nowelizację ustawy o IPN w Izraelu trafiłem na mnóstwo medialnych reakcji krzywdzących dla Polski. Historie dotyczące zwykłego bandytyzmu były uogólniane, łączone z rządem emigracyjnym, z Armią Krajową. Chaos pojęciowy. A wszystko jest tak naprawdę przed nami. Mamy źródła w postaci „sierpniówek", które może coś wyjaśnią.

„Sierpniówki" – co to takiego?

Akty oskarżenia na podstawie dekretu Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego z 31 sierpnia 1944 r. karzącego za współpracę z Niemcami, między innymi za przestępstwa przeciw Żydom. Jeżeli mamy do czynienia z informacją, że na jakimś terenie Polacy mordowali Żydów, co to oznacza? Szajkę kilku osób czy ruch społeczny? Zbadanie wszystkich „sierpniówek" może skorygować obraz, podważyć stereotyp polskiej wsi uczestniczącej w zagładzie Żydów.

Historia grupy berneńskiej to istotny konkret. Czy wcześniej, zbierając tak zwane zapisy terroru, doszliście do czegoś równie przełomowego?

Pierwszym krokiem było samo udostępnienie materiału, a nie jego analiza. Z założeniem: my zbierzemy źródła, historycy zaczną korzystać. W zeszłym roku zrealizowaliśmy projekt na temat doświadczenia dwóch totalitaryzmów, efektem była książka, zbiór esejów. Zgromadziliśmy interdyscyplinarny zespół autorów: prawników, filozofów, politologów, literaturoznawców. Szukaliśmy różnych spojrzeń i wrażliwości.

A jaki jest klucz zbierania źródeł?

Zaczęliśmy od rzezi Woli z początku sierpnia 1944 r., opublikowaliśmy zbiór kilkuset zeznań na ten temat i na tej podstawie zrobiliśmy międzynarodową konferencję prawników i historyków. Był William Shabas, był Michael Heller, Yoram Dinstein. Daliśmy im te zeznania i spytaliśmy, czy to spełnia kryteria ludobójstwa. Odbyła się debata podważająca twierdzenie, że jedynym ludobójstwem był Holokaust. Przecież podczas drugiej wojny światowej zginęło około 2,5 mln Polaków. To nie byli żołnierze.

W grudniu organizujemy konferencję na temat konwencji ONZ przeciw ludobójstwu z 1948 r. Te konferencje wiążą się z potrzebą umiędzynarodowienia takich tematów.

Macie źródeł na stulecia i bardzo mało czasu, żeby tym zainteresować świat.

Pracy jest dużo, ale nasze kwerendy pozyskane w krajach zachodnich dotyczą źródeł, z których nikt jeszcze nie korzystał. W ciągu kilku tygodni ogłosimy np. sensacyjne dokumenty i zdjęcia dotyczące Powstania Warszawskiego. A wydawało się, że wszystko o nim wiemy. Opowieść o drugiej wojnie światowej jest wciąż niekompletna. Grupa berneńska też jest tego przykładem. Bierzemy się do badania właśnie odzyskanego archiwum Abrahama Eissa. Zostało zakupione dzięki pieniądzom z Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego i zaangażowaniu Ambasady RP w Bernie. Nad udostępnieniem tego wszystkim zainteresowanym pracują właśnie badacze Instytutu Pileckiego.

Co można odkryć w zachodnich archiwach?

Na przykład kopie polskich filmów z czasów międzywojennych, ze znanymi aktorami, które w Polsce uznano za zaginione. A z historii drugiej wojny światowej można znaleźć listy ludzi do likwidacji przygotowane przez Niemców na początku wojny. Albo archiwa urzędów gestapo z poszczególnych miast Polski. Będziemy to digitalizować, żeby było dostępne dla każdego.

Podobno pomagacie też zachodnim badaczom.

Angielskiemu dziennikarzowi Jackowi Fairweatherowi, który pisze książkę o Witoldzie Pileckim. On trafił na raporty Pileckiego, zafascynowała go konspiracja w cieniu obozu śmierci. Wydać ma to Penguin. Pomagaliśmy mu w kwerendach, on nie zna polskiego.

IPN to wielki kombinat, wy gnieździcie się w pokoikach. Nie potrzeba wam większej maszynerii?

I dlatego doszło do połączenia dwóch instytucji w jedną, aby nadać naszym działaniom większy rozmach. Już dziś mamy świetny zespół. Młodzi i bardzo sprawni badacze, także teraz, gdy rozmawiamy, pracują w archiwach w kilku krajach europejskich i w ciszy tworzą wielkie rzeczy, na których historycy będą bazować przez wieki, opisując tragiczny XX wiek.

A ile takich osób przekopuje archiwa?

Kilkanaście. Rok temu zajęliśmy się nieznanymi materiałami komisji Narodów Zjednoczonych badającej zbrodnie z okresu drugiej wojny światowej. To potężny materiał, 450 tys. skanów, a dla nas szczególnie fascynująca jest część dotycząca Polski. Dowiadujemy się, jak wiele wiedział polski rząd na temat sytuacji w kraju, także losów Żydów. Nasi politycy mieli szczegółową wiedzę o funkcjonowaniu obozów koncentracyjnych, łącznie z nazwiskami członków załogi. Historię aresztowania profesorów Uniwersytetu Jagiellońskiego jesienią 1939 r. zrekonstruowano tak, że z pewnością relacje pochodziły od naocznych świadków. Na wiele sposobów informowaliśmy o tym aliantów, a te dokumenty są tego dowodem.

Gdzie to wszystko będzie dostępne?

Stworzymy bibliotekę Instytutu Pileckiego oraz archiwum cyfrowe, tak aby każdy zainteresowany historią mógł skorzystać z tych materiałów w jak najprostszy sposób. Kładziemy też ogromny nacisk na tłumaczenie materiałów na język angielski. Co ważne, nowa ustawa daje nam prawo przyznawania grantów i stypendiów na badanie historii Polski także obcokrajowcom.

Sami staraliście się o granty, teraz będziecie je dawali innym.

Robimy wszystko, aby się włączyć do międzynarodowej dyskusji naukowej. Nie tylko stypendiami, także obecnością na najważniejszych konferencjach na świecie czy udostępnianiem materiału cyfrowego w prosty sposób zagranicznym historykom. Byłem w styczniu 2018 r. na zjeździe American Historical Association w Waszyngtonie. Przysłuchiwałem się dyskusji panelowej o tym, jak uczyć historii Polski na amerykańskich uczelniach. Pewna Amerykanka zaczęła narzekać, że brak jej polskich źródeł dotyczących niemieckiej okupacji na naszych ziemiach. Z dumą mogłem podnieść rękę i powiedzieć jej, że są takie źródła w sieci – i to po angielsku. To jest sens naszej pracy – dostępność.

Prezydent Andrzej Duda i Jarosław Kaczyński zapowiadali uhonorowanie Ukraińców, którzy pomagali Polakom podczas rzezi wołyńskiej. Czy tacy ludzie znajdą się pośród odznaczonych z rekomendacji instytutu?

Mogę potwierdzić, że kandydaci do odznaczenia to także obywatele Ukrainy.

Na pierwszej liście będą przede wszystkim osoby, które pomagały Żydom?

Nie mogę podać więcej szczegółów. Uhonorujemy osoby, których działalność pokazuje, że w czasie drugiej wojny światowej na polskich ziemiach oprócz zbrodni, zniszczenia, demoralizacji zdarzały się rzeczy piękne i szlachetne.

Wojciech Kozłowski jest doktorem historii, przed objęciem funkcji dyrektora Instytutu Witolda Pileckiego był zastępcą dyrektora ds. programowych Ośrodka Badań nad Totalitaryzmami im. Witolda Pileckiego

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Plus Minus: Sejm połączył w lipcu Ośrodek Badań nad Totalitaryzmami im. Witolda Pileckiego z Instytutem Solidarności i Męstwa. Pan będzie teraz kierował powstałym jednym Instytutem Witolda Pileckiego. Chyba od początku było jasne, że te instytucje powinny działać razem?

Jeśli chodzi o pamięć, mamy do czynienia z zaniedbaniami państwa sięgającymi kilkudziesięciu lat. Ogrom zadań wymaga sprawnej instytucji. Połączenie dwóch, które mają już spory dorobek badawczy i organizacyjny, to idealne rozwiązanie. Pozwoli zaoszczędzić czas i pieniądze podatnika. Warto przypomnieć, że za połączeniem głosowali zarówno parlamentarzyści PiS i Kukiz'15, jak i PO.

Pozostało 96% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Decyzje Benjamina Netanjahu mogą spowodować upadek Izraela
Plus Minus
Prawdziwa natura bestii
Plus Minus
Śmieszny smutek trzydziestolatków
Plus Minus
O.J. Simpson, stworzony dla Ameryki
Plus Minus
Upadek kraju cedrów