Krym: czy mogło być inaczej?

Cztery lata temu ukraińska armia chciała się bić o półwysep, a spora część Krymian była gotowa ją wesprzeć. Niestety, w decydującej chwili Kijów nie podjął decyzji. Czy w 2014 r. istniał alternatywny scenariusz wydarzeń?

Aktualizacja: 26.05.2018 11:15 Publikacja: 24.05.2018 17:16

Rosyjska Flota Czarnomorska przygotowująca się do obchodów Dnia Zwycięstwa. Sewastopol, 9 maja 2014

Rosyjska Flota Czarnomorska przygotowująca się do obchodów Dnia Zwycięstwa. Sewastopol, 9 maja 2014 r.

Foto: EAST NEWS

Aby zrozumieć emocje, jakie rodzi Krym, trzeba zacząć od końca. Punkty widzenia stron tragedii, a raczej ofiary i agresora, są znane, ale dla porządku powtórzmy. Dla Ukraińców utrata Krymu jest narodową traumą, której towarzyszy niekończąca się debata. Jej przedmiotem są pytania, jak to się stało i kto jest winien. Natomiast dla Rosji to akt dziejowej sprawiedliwości, a więc powrót Krymu do macierzy.

Tymczasem z przeszłości wyłania się prawda zupełnie inna od zero-jedynkowej. Historia pełna dramatycznych najazdów i czystek etnicznych. Jak skrzętnie podliczyli badacze, półwyspem władało dziesięć różnych imperiów, od Scytów i Rzymian, przez Hazarów i Bizantyjczyków, po Mongołów i Osmanów. Dlaczego? Największym przekleństwem Krymu są jego naturalne atuty. Jeśli spojrzeć na mapę, w oczy rzuca się geostrategicznie położenie. Półwysep jest jak niezatapialny lotniskowiec, który kontroluje Morze Czarne, a zatem szlaki handlowe na Morze Śródziemne. Z kolei ciepły klimat przekształcił kraj w naturalny spichlerz.

Półwysep niezgody

Nas interesują czasy nowożytne. Po upadku imperium mongolskiego Krymem władają potomkowie Czyngizytów ze Złotej Ordy. W połowie XV w. zostają wasalami imperium tureckiego. Pod koniec XVII w. ku Krymowi obraca wzrok państwo moskiewskie, które potrzebuje dostępu do morza. Car Piotr I podejmuje zbrojne ataki i przez cały XVIII w. półwysep celowo pustoszą karne ekspedycje eksterminujące rdzenny naród – Tatarów. Gdy w 1783 r. Krym pod nazwą Tauryda zostaje włączony do imperium rosyjskiego, ma tylko 60 tys. mieszkańców. Petersburg od razu przystępuje do szerokiej kolonizacji, przesiedlając Kozaków Zaporoskich i ruskich chłopów. Pod koniec XIX w. na lokalną populację składa się m.in.: 35 proc. Tatarów, 33 proc. Rosjan i 11 proc. Małorosów (Ukraińców). Jednak w 1917 r. struktura narodowościowa Krymu wygląda następująco: 400 tys. Rosjan, 200 tys. Tatarów, ok. 100 tys. Ukraińców, a także 100 tys. Niemców, Żydów, Polaków i Ormian.

Gdy w tym samym roku rozpada się imperium Romanowów, krymskie elity chcą niezależności. Ogłaszają autonomię, ale po raz pierwszy wybierają związek państwowy z Ukrainą. Starania zostają utopione we krwi. W kolejnych latach bolszewicy mordują ponad 100 tys. Krymian, przede wszystkim inteligencję. Co prawda półwysep otrzymuje pozorną autonomię, ale w składzie Rosyjskiej Republiki ZSRR. Nie na długo, gdyż Stalin cofa przywilej, a niemiecka okupacja daje mu pretekst do kolejnej czystki. W 1944 r. NKWD wysiedla Tatarów, a także Greków, Ormian i Bułgarów. Podczas transportu w stepy Azji z 240 tys. deportowanych umiera 120 tys.

I wreszcie przychodzi pamiętny 1954 r., gdy ówczesny gensek Nikita Chruszczow włącza Krym do sowieckiej Ukrainy. To data krytyczna z punktu widzenia obecnego konfliktu. Moskwa podważa legalność decyzji Chruszczowa, znajdując w niej historyczny i prawny precedens, który uzasadnia dzisiejszą aneksję. Ale to jeszcze jeden mit hybrydowej wojny informacyjnej. Znany publicysta ukraiński Dmitrij Gordon mówi, że prawda była inna. Moskwa oddała półwysep Ukrainie po to, aby ta odbudowała zrujnowane i spustoszone wojną terytorium. Wersję podtrzymuje syn Chruszczowa, Siergiej. Mówi: „Ojciec kierował się logiką ukraińskich inwestycji. Ich kontynuacja na Krymie rozwiązywała podstawowe problemy półwyspu, takie jak zaopatrzenie w wodę i energię elektryczną". Gordon dodaje, że autorem krymskiej decyzji nie mógł być tylko Chruszczow. „W 1954 r. miał jeszcze zbyt słabą pozycję polityczną, a więc za ukraińskim Krymem stało tzw. kolektywne kierownictwo". W jego skład wchodzili współpracownicy zmarłego Stalina, tacy jak Malenkow, Mołotow czy Bułganin.

Przyłączenie do Ukrainy nie przeszkodziło w kompletnej militaryzacji Krymu. Sewastopol stał się miastem zamkniętym o specjalnym statusie, bo w jego porcie główną bazę założyła potężna Flota Czarnomorska. A po długoletniej służbie tysiące żołnierzy imperium otrzymywało prawo dalszego życia na półwyspie. Tak sztucznie tworzono wpływową i lojalną wobec Moskwy grupę ludności.

Środowisko agresji

W 1991 r. Krym stał się częścią niepodległej Ukrainy o autonomicznym statusie. Nie wszystko jednak szło gładko, bo polityczne spory o podział kompetencji pomiędzy Kijowem i Symferopolem trwały aż do 1998 r. Wtedy ostatecznie uzgodniono tekst konstytucji Krymskiej Republiki Autonomicznej i wniesiono odpowiednie poprawki do ustawy zasadniczej Ukrainy.

O co szedł bój? Ostatni partyjny sekretarz Krymu Nikołaj Bagirow uzasadniał potrzebę autonomii obawami ludności rosyjskojęzycznej przed ukraińskim i tatarskim nacjonalizmem. Z drugiej strony mówił: aż 504 kluczowe wskaźniki ekonomiczne udowodniły, że Krymowi będzie wygodniej z Ukrainą. Przy tym sytuację od początku podgrzewała Moskwa. Najpierw sowiecka, która decyzją Rady Najwyższej ZSRR przyznała Krymowi status republiki związkowej, na równi z Rosją i Ukrainą. Na tej podstawie w 1991 r. odbyło się pierwsze referendum krymskie, w którym ponad 90 proc. mieszkańców opowiedziało się za niezależnością i od Kijowa, i od Moskwy. Jednak gdy w grudniu tego samego roku przyszła pora głosować nad ukraińską niepodległością, 54 proc. z nich powiedziało również „tak", wybierając mariaż z Kijowem.

W 1994 r. rosyjska Duma zdominowana przez komunistów przyjęła rezolucję o eksterytorialnym statusie Sewastopola. Był to argument w targach o podział Floty Czarnomorskiej, który przyniósł Moskwie prawo wieloletniej dzierżawy bazy morskiej w tym mieście. Ale ku swemu zaskoczeniu Ukraina dowiedziała się, jak silne są wielkoruskie sentymenty „bratniej Federacji Rosyjskiej". Władzę nad Krymem objął samozwańczy prezydent Mieszkow, bezwolna kukiełka w rękach imperialistów, takich jak Dmitrij Rogozin i Jewgienij Primakow. Wtedy sprawę załagodzili wspólnie prezydenci Leonid Kuczma i Borys Jelcyn. Mieszkowa wygnano z Krymu, ale ukraińsko-rosyjska zadra o półwysep tylko rosła.

Miejscowi ekonomiści wskazują, że Krym zawsze zależał w równym stopniu od kooperacji z Rosją, co z Ukrainą, jednak związki gospodarcze z ostatnią przeważają. Rosjanie są wprawdzie bogatsi, wpływając na rynek turystyczny, a Rosja jest większym rynkiem zbytu dla lokalnej produkcji. Jednak mimo wojny to z Ukrainy Krym nadal dostaje 90 proc. wody, a także 75 proc. energii elektrycznej. Tym trudniej uwierzyć w skłonność Krymian do egzystencjalnego samobójstwa, jakim było ostatnie referendum.

Oczywiście, jak w każdej regule, także sprawę Krymu charakteryzują pewne wyjątki. Dmitrij Gordon zarzuca wprost: „jedną z przyczyn utraty regionu była polityka siłowej ukrainizacji. Kijów niepotrzebnie straszył Krym i Donbas narzuceniem języka i kultury ukraińskiej". Dodaje, że mądrzej było negocjować, zamiast ukrainizacji wybierając zastrzyki finansowe pogłębiające integrację gospodarczą.

To niestety prawda, że obywatelska pomarańczowa rewolucja popełniła kardynalny błąd. Ale w 2005 r. obóz demokratyczny, który przejął legalną władzę, zetknął się z politycznym zagrożeniem separatyzmu. Przegrane ugrupowanie Wiktora Janukowycza, powiązane biznesowo i politycznie z Moskwą, otwarcie oraz na wielką skalę posłużyło się etnicznym szantażem. Zastraszyło rosyjskojęzyczną ludność wschodnich i południowych regionów kraju rządami nacjonalistów z zachodniej Ukrainy. W takiej sytuacji zwycięski prezydent Wiktor Juszczenko stanął przed egzystencjalnym problemem. Pytanie brzmiało: jak można zbudować nowoczesną Ukrainę, skoro nie ma wspólnej historii? Krym uważa UPA za przejaw nazistowskiej kolaboracji, natomiast Galicja uznaje sowiecką przeszłość za okupację. Próbą połączenia dwóch świadomości była ustawa językowa, ukrainizująca odgórnie rosyjskojęzyczne regiony. W praktyce przyniosła skutek odwrotny do zamierzonego.

Po pierwsze, była wdrażana prowizorycznie z braku dostatecznej liczby nauczycieli. Krymianie zamiast literackiego języka ukraińskiego uczyli się różnych dialektów okolic Równego czy Iwano-Frankowska. Po drugie, ustawa dyskryminowała. Osobom nieznającym oficjalnego języka blokowała dostęp do stanowisk państwowych i administracyjnych. Reakcją było biznesowe i socjalne przekierunkowanie na Rosję. Jak szacuje magazyn „Apostrof", imigracja zarobkowa na wschód pobiła wówczas rekordy, sięgając na przełomie dekad 3,5 mln Ukraińców. Po trzecie, z takiej okazji natychmiast skorzystała Rosja.

Gdy pomarańczowa rewolucja zagroziła wyjściem Ukrainy z rosyjskiej strefy wpływów, Kreml uruchomił maszynerię hybrydowej agresji, przy której prowokacje z lat 90. XX w. okazały się dziecięcą igraszką. To paradoks, ale możliwości ataku stworzyła także rewolucja: na tyle uporządkowała ukraińską gospodarkę, że przyciągnęła zagraniczne inwestycje. Droga dla rosyjskich kapitałów stanęła otworem, uzależniając miejscowych oligarchów od moskiewskich kredytów i zysków z tamtejszego rynku. Ponadto nieszczęsna ukrainizacja pchnęła rosyjskojęzyczne społeczeństwo w objęcia kremlowskich mediów, a więc propagandy. Doprawdy samobójcze działanie na półwyspie, którego mieszkańcy w 90 proc. używają rosyjskiego jako codziennego języka.

I wreszcie ogromna wina leży po stronie Wiktora Janukowycza, który w 2010 r. przejął władzę prezydencką. Dziś odtajniono niektóre z archiwów, a przede wszystkim toczą się publiczne procesy byłych prominentów, na czele z byłą głową państwa. Są oskarżeni o zdradę i jak mantra brzmi wniosek: Rosja przygotowywała agresję od 2005 r., nasilając działania w latach 2010–2014. Faktycznie, wystarczy prześledzić biografie „bohaterów ruskiej wiosny", jak tamtejsi nacjonaliści nazywają napaść na Ukrainę. Obecny wielkorządca Krymu Siergiej Aksionow i jego sewastopolski kolega Aleksiej Czałyj są wzorcowymi przykładami sowieckiej tożsamości. Absolwenci krymskich szkół oficerskich po rozpadzie ZSRR odnaleźli się w biznesie powiązanym z lokalną mafią. Publicznego znaczenia nabierają w latach 2008–2010. Wtedy, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, Krym pokrywa sieć kulturalnych, społecznych i wreszcie otwarcie politycznych organizacji Rosjan. Także paramilitarnych, a wszystko koordynuje partia Rosyjska Jedność, która zdobywa miejsca w lokalnym parlamencie. Nie żeby była poważną siłą, bo cztery mandaty ze 100 przekładają się na elektoralne poparcie 4,05 proc. wyborców. Nie o to jednak chodzi, bo z pomocą takich organizacji i osób Kreml tworzy środowisko niezbędne do późniejszego sfałszowania rzeczywistości. Jest to możliwe dzięki ogromnym subwencjom z Moskwy przekazywanym legalnie na podstawie dwustronnych umów w sferze kultury, współpracy społecznej i edukacyjnej. Jak szacuje ukraińska grupa analityczna Opór Informacyjny, we wschodniej części kraju powstało 200 prorosyjskich struktur, na utrzymanie których Kreml łożył grube miliardy rubli. W ten sposób Rosja wyhodowała ukraiński separatyzm.

Kto winien?

– Ukraińska armia była gotowa bić się za Krym. Operacja ataku na Rosjan była w trakcie realizacji, gdy na rozkaz z Kijowa została zastopowana – powiedział szef sztabu generalnego Wiktor Mużenko w wywiadzie, jakiego udzielił telewizji 112.

Przypomnijmy, że 20 lutego 2014 r. na kijowskim Majdanie zwyciężyła Rewolucja Godności. Pod auspicjami Niemiec i Polski proeuropejska opozycja oraz Wiktor Janukowycz podpisali porozumienie ograniczające władzę prezydencką. Jednak już nazajutrz Janukowycz uciekł ze stolicy, najpierw do Charkowa, a potem na Krym, skąd został ewakuowany przez rosyjskich komandosów. Wydarzenia w Kijowie odbiły się głośnym echem w całym kraju, także na półwyspie. Krym już wcześniej wyszedł na ulice w manifestacjach poparcia opozycji i kontrdemonstracjach. Po prezydenckiej rejteradzie sytuacja stała się krytyczna, do otwartej akcji przystąpili klienci Putina. Tak opisał sytuację ostatni ukraiński premier Krymu. Anatolij Mogilow to były polityk byłego ugrupowania władzy – Partii Regionów. Jeśli mu wierzyć, słał do Kijowa rozpaczliwe sygnały alarmowe. Ich podstawą były zgodne informacje Służby Bezpieczeństwa, Służby Pogranicznej i armii o tym, że Rosja przerzuca na Krym wojskowe posiłki. Kijów nie reagował, tymczasem 25 lutego prorosyjscy aktywiści zwołali nielegalną sesję lokalnego parlamentu, w czym zdołali przeszkodzić tatarscy deputowani. Jednak nocą do akcji wkroczyły „zielone ludziki" Putina. 26 lutego nad gmachem parlamentu powiewała rosyjska flaga, a Rosyjska Jedność bezprawnie zdymisjonowała Mogilowa, wyznaczając na jego miejsce Aksionowa. Ten zaś pierwszym dekretem zarządził „referendum niepodległościowe". Jak wspomina Mogilow, w tym samym czasie rosyjskie kolumny bez znaków rozpoznawczych zajęły już główne miasta Krymu, blokując ukraińskie bazy i garnizony. Jak ma się do tego oświadczenie ukraińskiego generała?

Mużenko mówi, że od 26 lutego sztab generalny opracowywał akcję odbicia Krymu, z datą gotowości na 1 marca. Plan opierał się na morskim i powietrznym desancie, który miał zablokować Kercz, czyli najwęższe miejsce łączące Krym z resztą kraju. Następnym celem było odbicie baz wojskowych i wspólne z ich garnizonami oczyszczenie półwyspu z „zielonych ludzików". Odwetowa blokada objęłaby sewastopolską bazę Floty Czarnomorskiej. Jak ujawnia Mużenko, rozkaz operacji miała wydać Rada Bezpieczeństwa i Obrony Ukrainy, ale... tego nie zrobiła. To kolegialne ciało doradcze prezydenta, w skład którego wchodzi 50 najważniejszych osób w państwie. Po naradzie, w której uczestniczył Mużenko, tylko on głosował za walką. Reszta zebranych była przeciwna, najgłośniej zaś protestowała Julia Tymoszenko. Dlatego p.o. prezydenta Ołeksandr Turczynow wydał rozkaz odwołania ataku na Krym, co więcej, obniżył poziom gotowości armii do zwykłego.

Czynnik ludzki

Czy plan mógł się powieść? Przewodniczący tatarskiego zgromadzenia – Medżlisu – Refat Czubarow twierdzi: „gdyby padł choć jeden strzał z ukraińskiej strony, na Krymie było dosyć ludzi, aby wyjść na ulicę i wesprzeć armię". Tego samego zdania jest Mogilow, który mówi, że wszyscy zwolennicy Ukrainy czekali na symboliczne rozpoczęcie walki przez choćby najmniejszy z oblężonych garnizonów. Jak dodaje, w kluczowych dniach 25–26 lutego do walki były gotowe miejscowe oddziały antyterrorystyczne SBU i MSW. Zabrakło rozkazu z Kijowa.

Politycy tłumaczą, dlaczego postąpili wbrew sztabowym planom. Turczynow wspomina, że z wojskowych raportów wiało grozą. Do obrony kilkusetkilometrowej granicy z Rosją Ukraina mogła wystawić 15 tys. zdolnych do walki żołnierzy. Na Krymie stacjonował wprawdzie garnizon w sile kolejnych 15 tys., ale generałowie gwarantowali lojalność tylko ok. 1,5 tys. spośród nich. Większość stanowili miejscowi kontraktowcy, którzy nie zwróciliby broni przeciwko Rosjanom ani tym bardziej Krymianom. Tymczasem Rosja skoncentrowała potężne zgrupowanie liczące ok. 50 tys. żołnierzy oraz kilkaset czołgów i samolotów.

Turczynow nie zaprzecza, że Kijów obawiał się scenariusza eskalacji wydarzeń, dzięki którym Putin wykorzystałby walki na Krymie do rozpoczęcia agresji na pełną skalę w celu zbrojnego zdobycia ukraińskiej stolicy i przywrócenia władzy Janukowycza. Innym rozpatrywanym wariantem była rosyjska napaść zbrojna uniemożliwiająca wybory nowego prezydenta, czyli legalnej władzy. Kierując się taką przesłanką, RBiO odmówiła wprowadzenia na Krymie stanu wojennego, bo to rozwiązywało ręce miejscowym dowódcom wojskowym. Czy polityk ma rację? I tak, i nie. To prawda, że z 13 tys. wojskowego personelu, któremu zaproponowano powrót na Ukrainę, z takiej możliwości skorzystało tylko 3 tys. Reszta przeszła na rosyjską służbę. Ponadto ogromne wątpliwości budzi gotowość ukraińskich generałów do brania na siebie ryzyka. Drugą prawdą jest brak politycznej wyobraźni, bo – jak pokazały wydarzenia – asekuracyjna strategia Kijowa nie zapobiegła ani utracie Krymu, ani wojnie w Donbasie. Chyba że wszystko działo się na rozkaz tajemniczych „zachodnich partnerów i sponsorów ukraińskiej junty", o czym głośno przekonuje Janukowycz i jego sądowi obrońcy. Ponieważ zarówno wojskowi, jak i obecnie rządzący to na niego wskazują zgodnie jako największego winowajcę. Były prezydent nie tylko pozwolił na rosyjskie przygotowania do agresji, ale też rozłożył w dosłownym sensie ukraińską armię. – Mieliśmy czołgi i samoloty, ale tylko na papierze – mówi gorzko pułkownik Julij Mamczur, którego jednostka najdłużej wytrzymała w 2014 r. rosyjską blokadę. Wie, o czym mówi, bo po rozpadzie ZSRR Ukraina odziedziczyła czwartą najsilniejszą armię świata! Niestety, sprzęt i uzbrojenie wyparowały w korupcyjnych transakcjach.

W hybrydowym ataku na Ukrainę jest więcej niewyjaśnionych pytań. Bodaj najważniejszym z nich pozostaje skala agenturalnej infiltracji ukraińskich służb specjalnych, armii i elit politycznych. Słowem, chodzi o ocenę, co w 2014 r. było efektem rewolucyjnej sytuacji, a co skutkiem jawnej zdrady. Swoje przemyślenia ujawnił niedawno były szef ukraińskiego kontrwywiadu gen. Aleksander Skipalski. Sam rodem z Wołynia, a przy tym współpracownik prezydenta Juszczenki. Także jego zdaniem Rosja przygotowywała napaść co najmniej od dziesięciu lat. W tym celu uruchomiła poważne aktywa, w tym zasoby ludzkie odziedziczone po ZSRR. To nic trudnego, twierdzi Skipalski, skoro według raportów z 1989 r. tylko w obwodzie zakarpackim KGB miało trzech informatorów na każdych dziesięciu mieszkańców. Zwraca jednak uwagę na problem agenturalnej infiltracji ówczesnej opozycji niepodległościowej, z której wyrasta znaczna część obecnych elit Ukrainy. Szczególny nacisk kładzie na skalę rosyjskiej penetracji środowisk nacjonalistycznych. Bo przecież to ich wojownicze wypowiedzi w rodzaju: „utopimy Krym we krwi", „jak witkę złamiemy opór wschodniej Ukrainy" czy wreszcie „zrobimy na Wschodzie jatkę jeszcze krwawszą niż w Kijowie", w kluczowy sposób podgrzały społeczne emocje. Takie hasła na równi z samobójczą ustawą o zaostrzeniu polityki wobec języka rosyjskiego zostały podchwycone przez kremlowską propagandę i odpowiednio nagłośnione na Krymie oraz w Donbasie. Tak samo zagadkowa jest bierność ukraińskich mediów, które nie przeciwstawiły się szokującemu atakowi informacyjnemu w 2014 r. Bo głównym wnioskiem, jaki nasuwa się na podstawie historii aneksji, jest fatalna przegrana Ukrainy w wojnie o umysły mieszkańców Krymu.

Aby zrozumieć emocje, jakie rodzi Krym, trzeba zacząć od końca. Punkty widzenia stron tragedii, a raczej ofiary i agresora, są znane, ale dla porządku powtórzmy. Dla Ukraińców utrata Krymu jest narodową traumą, której towarzyszy niekończąca się debata. Jej przedmiotem są pytania, jak to się stało i kto jest winien. Natomiast dla Rosji to akt dziejowej sprawiedliwości, a więc powrót Krymu do macierzy.

Tymczasem z przeszłości wyłania się prawda zupełnie inna od zero-jedynkowej. Historia pełna dramatycznych najazdów i czystek etnicznych. Jak skrzętnie podliczyli badacze, półwyspem władało dziesięć różnych imperiów, od Scytów i Rzymian, przez Hazarów i Bizantyjczyków, po Mongołów i Osmanów. Dlaczego? Największym przekleństwem Krymu są jego naturalne atuty. Jeśli spojrzeć na mapę, w oczy rzuca się geostrategicznie położenie. Półwysep jest jak niezatapialny lotniskowiec, który kontroluje Morze Czarne, a zatem szlaki handlowe na Morze Śródziemne. Z kolei ciepły klimat przekształcił kraj w naturalny spichlerz.

Pozostało 94% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Kup teraz
Historia
Stanisław Ulam. Ojciec chrzestny bomby termojądrowej, który pracował z Oppenheimerem
Historia
Nie tylko Barents. Słynni holenderscy żeglarze i ich odkrycia
Historia
Jezus – największa zagadka Biblii
Historia
„A więc Bóg nie istnieje”. Dlaczego Kazimierz Łyszczyński został skazany na śmierć
Historia
Tadeusz Sendzimir: polski Edison metalurgii