Rzeczpospolita: Na jakie kompromisy musieli pójść tak różni artyści jak wy, przygotowując wspólną płytę „44/876" (tytuł pochodzi od numerów kierunkowych Wielkiej Brytanii i Jamajki, z których pochodzą muzycy – red.)?
Shaggy: Właściwie niewielkie. Sting testuje różne warianty, wypróbowuje instrumenty, jest bardziej skrupulatny, więc szlifowanie poszczególnych utworów trwa dłużej niż przy moich wcześniejszych albumach. Nieraz już wydawało mi się, że to zawracanie głowy, ale ostatecznie zawsze okazywało się, że wychodziło to melodii na dobre.
Sting: Słowo „kompromis" w zależności od kontekstu może mieć konotacje negatywne lub pozytywne. Myślę, że w naszym przypadku to było zawsze twórcze. Każdy z nas miał inne doświadczenia, zestaw umiejętności; Shaggy jest spontaniczny, wiecznie nabuzowany energią i potrafi tworzyć na poczekaniu. Ja jestem bardziej poukładany i metodyczny. W toku prac i ucierania to się sumowało w coś fajnego. Ani przez moment nie miałem poczucia, że muszę się artystycznie wyrzekać czegoś cennego.
A co najbardziej was zaskoczyło w tej współpracy?
Shaggy: Właściwie nie było dnia bez zaskoczeń. Ale największym było chyba to, że tak dobrze nam się gada, żartuje. Początkowo w planach było nagranie jedynie utworu „Don't Make Me Wait", ale właśnie chemia między nami sprawiła, że zdecydowaliśmy się na pełnowymiarowy album.