Łukasz Warzecha: Pionek na amerykańskiej szachownicy

Z punktu widzenia USA Polska jawi się jako frajer, którego można traktować byle jak, a on i tak pozostanie wierny – trochę z przymusu, bo nie ma się do kogo zwrócić – pisze publicysta.

Aktualizacja: 08.05.2015 08:29 Publikacja: 06.05.2015 22:00

Foto: Fotorzepa

Zwolennicy tezy, że Polska chodzi na amerykańskim pasku, dawno nie zyskali na jej poparcie tylu mocnych argumentów, ile ostatnio – wraz z aferą wokół wypowiedzi dyrektora FBI oraz rozstrzygnięciem przetargu na system obrony antyrakietowej. Gdyby ktoś chciał podsuwać gotowce takim postaciom polskiej sceny politycznej jak Janusz Korwin-Mikke, Grzegorz Braun czy Marian Kowalski – nie mógłby tego zrobić lepiej. Jednocześnie to, co się stało, świadczy nie tyle o kryzysie, ile raczej o długoterminowej naturze naszych relacji z Waszyngtonem.

Ochronić ważniejszą figurę


W Polsce na słowa Jamesa Comeya właściwie powszechnie zareagowano oburzeniem. Wyłamali się jedynie ci komentatorzy, którzy od lat uprawiają wobec Polaków pedagogikę wstydu, oraz ci, którzy – jak Bartłomiej Sienkiewicz – twierdzili, że robi się aferę z nic nieznaczącego incydentu. Także wśród części oburzonych pojawiała się interpretacja wypowiedzi dyrektora FBI jako typowej dla Amerykanów pomyłki. Wszak z punktu widzenia Waszyngtonu Polska jest gdzieś daleko, nie wiadomo nawet dokładnie gdzie i trudno przejmować się wrażliwością Polaków.

Gdyby na pierwszej wypowiedzi się skończyło, można by przyjąć taką interpretację. I może nawet faktycznie słowa Comeya wypowiedziane w Muzeum Holocaustu wynikały z niewiedzy i bezmyślności. Choć i w to trudno uwierzyć. Wszak mamy do czynienia z osobą nieprzypadkową, członkiem ścisłej amerykańskiej elity, która musiała zdawać sobie sprawę, w jakiej sytuacji była Polska pod niemiecką okupacją. Choćby dlatego, że nie mógł nie odnotować pośmiertnego przyznania Janowi Karskiemu amerykańskiego Medalu Wolności w 2012 roku.

Jednakże wszelkie tego typu wątpliwości powinny zniknąć po liście Comeya, którego sens sprowadzał się do stwierdzenia, że nie wycofuje swoich opinii o Polsce. Czyli nie dostrzega niczego niestosownego w postawieniu jej obok Niemiec, architekta Holokaustu, oraz Węgier, czyli sojusznika Berlina przez niemal cały okres wojny.

Trudno zakładać, że po fali protestów i oświadczeń oraz żądaniach przeprosin Comey nadal tkwił w nieświadomości. Jeżeli zatem podtrzymywał swoją opinię, można założyć, że działo się tak z akceptacją lub wręcz z inspiracji najważniejszych osób w Waszyngtonie. W tych okolicznościach twierdzenie, że mamy do czynienia z nic nieznaczącym lapsusem i że zajmując się nim, dowodzimy własnych kompleksów, jest niepoważne.

Pojawiła się hipoteza, że Comey działał w interesie polepszenia lub przynajmniej niepogarszania amerykańskich relacji z Izraelem. I jest to hipoteza bardzo prawdopodobna, dla Polski jednak oznacza przykrą konstatację, że dla ludzi, którzy dziś rządzą Ameryką, Polska została sprowadzona do roli pionka, którego można poświęcić, aby ochronić ważniejszą figurę na szachownicy.

Pewność wygranej

Trudno mieć o to pretensję do Amerykanów. Polityka to nie zabawa dla sentymentalnych pięknoduchów. Sposób, w jaki silniejsi traktują słabszych, wynika z tego, jak ci słabsi pozwalają się traktować. Jeżeli bez strat własnych można załatwić swój interes kosztem frajera, to czemu tego nie zrobić?

Polskie słowo „frajer" ma zresztą odpowiednik w postaci angielskiego „sucker", który oddaje akurat dosadny opis stosunków polsko-amerykańskich, jaki na nagraniach kelnerów utrwalił były szef MSZ Radosław Sikorski, mówiąc o robieniu „łaski" (w wersji złagodzonej przez Michała Kamińskiego).

Tu dochodzimy do drugiego elementu, jakim jest kontrakt na system obrony przeciwrakietowej oferowany przez amerykańską firmę Reytheon. System kupiony przez Polskę budzi spore wątpliwości ekspertów, którzy nie są jednomyślni choćby w ocenie tak kluczowej cechy instalacji, jak jej zdolność do przechwytywania rosyjskich rakiet Iskander. Duże zastrzeżenia budzi także system radarowy, który dopiero trzeba będzie dostosować do polskich wymagań, a i tak nie jest pewne, czy im sprosta. Wskazuje się też, że sprzedana Polsce technologia jest przestarzała.

Trudno się odnosić do eksperckich dyskusji, nie posiadając samemu eksperckiej wiedzy. Ale trudno też mieć wątpliwości co do motywów decyzji MON – wszak sam Tomasz Siemoniak stwierdził, że ważną rolę odegrały względy polityczne. To zaś oznacza, że Amerykanie mogli być właściwie od początku pewni, że przetarg wart 16 mld złotych wygrają.

Komentując wybór systemu Raytheona, Andrew Michta, były szef German Marshall Fund w Polsce, obecnie w Center for Strategic and International Studies w Waszyngtonie, napisał na blogu w Salonie24: „Ta decyzja pociąga za sobą jeszcze jedno: Polska staje się coraz ważniejszym sojusznikiem USA w rejonie północno-wschodniej granicy obszaru Sojuszu – zwłaszcza w obliczu pogarszającej się sytuacji w Europie Wschodniej po aneksji Krymu przez Rosję i trwającej wojnie na Ukrainie".

Comey i rakiety

Byłoby dobrze, gdyby Michta miał rację, ale to tylko wishful thinking. Wśród polskich polityków – zarówno tych z Platformy, jak i z PiS – pojawia się przekonanie, że umieszczenie w Polsce kupionego w USA systemu antyrakietowego w magiczny sposób zagwarantuje nam amerykańską pomoc w razie zagrożenia. Trudno powiedzieć, na czym mielibyśmy opierać takie przeświadczenie. Wszak kupując wiekową technologię, i tak już zapewne dawno dobrze rozpoznaną przez rosyjski wywiad, finalizujemy sprawę. Nie jest to ani część większego systemu o strategicznym dla USA znaczeniu w rodzaju dawnej tarczy antyrakietowej skreślonej przez Baracka Obamę przy entuzjazmie PO, ani długoterminowa inwestycja, ważna dla amerykańskiego przemysłu, ani też duża grupa stacjonujących na stałe amerykańskich wojsk. Nie ma żadnego poważnego czynnika, który miałby szczególnie zachęcać USA do obrony naszego terytorium w związku z wynikiem przetargu na system „Wisła".

Z punktu widzenia Waszyngtonu – z konieczności w dużym uproszczeniu – Polska jawi się jako „sucker", którego można traktować byle jak, a on i tak pozostanie wierny, trochę z przymusu, bo nie ma się do kogo zwrócić. Na takie postrzeganie Polski zapracował nie tylko rząd Donalda Tuska. Zaczęło się już dawno od niemal bezrefleksyjnej decyzji rządu SLD o wzięciu udziału w operacji irackiej, a jeszcze wcześniej – o udostępnieniu polskiego terytorium dla niejasnych działań CIA, za co nasz kraj ponosi teraz polityczną odpowiedzialność. Jeżeli zaś z polskiej strony pojawiały się postulaty zadośćuczynienia za poniesione koszty, to przybierały one formę groteskową, jak słynne żądania Radosława Sikorskiego jeszcze jako ministra obrony w rządzie PiS stawiane w Waszyngtonie, aby USA wyłożyły miliardy na modernizację polskiej armii.

Czy można wiązać polityczny wybór systemu „Patriot" z wypowiedzią Jamesa Comeya? Wbrew pozorom – tak. Oczywiście to sprawy całkiem innej wagi i obraźliwe stwierdzenia dyrektora FBI nie powinny wpływać na wybór systemu obrony przeciwrakietowej. To jasne.

Związek jednak zachodzi. Gdyby amerykańska administracja mogła choć przez chwilę podejrzewać, że skierowanie podobnych słów pod adresem Polski w jakiś sposób zakłóci miliardowy kontrakt, Comey przepraszałby już następnego dnia. Gdyby Polska była dobrze działającym i szanującym się państwem, nazajutrz po wypowiedzi Comeya minister obrony ogłosiłby, że w ofertach są jeszcze jakieś niejasności, które trzeba rozstrzygnąć. Że to oczywiście na pewno nie będzie miało wpływu na ostateczny wynik przetargu, ale jednak sami państwo rozumieją... No i wskutek tego rozstrzygnięcie może się nieco opóźnić. (Może nawet nie tyle, aby PO nie mogła go użyć jako argumentu w kampanii, nie wymagajmy zbyt dużo, ale jednak). Pytany, czy ma to może jakiś związek ze słowami Comeya, odpowiadałby, że broń Boże, absolutnie żadnego. Sygnał byłby jasny.

Grają jak zawsze

To prawda, że z polskiego punktu widzenia prezydentura Baracka Obamy zbiegająca się z rządami zapatrzonej w Berlin Platformy Obywatelskiej jest jednym z najgorszych okresów stosunków polsko-amerykańskich po 1989 r. Jednak nawet gdyby na miejscu Obamy zasiadł republikanin, samo to nie musi oznaczać zmiany. Najnowszy wycinek z historii stosunków Warszawy z Waszyngtonem pokazuje, że problem leży głębiej. I w dużej mierze po naszej stronie. Amerykańskie łagodne imperium gra tak samo jak zawsze.

Niestety, trudno dziś dostrzec polityków, którzy potrafiliby dostroić wzajemne relacje do odpowiedniego tonu. Po jednej stronie są amerykanofoby, coraz bardziej basujące rosyjskiej narracji, takie jak Korwin-Mikke czy narodowcy. Po drugiej – skompromitowana dotychczasową polityką Platforma i PiS, który w swojej gorliwej proamerykańskości nie jest skłonny do stawiania Waszyngtonowi jakichkolwiek warunków.

Autor jest publicystą tygodnika „wSieci"

Zwolennicy tezy, że Polska chodzi na amerykańskim pasku, dawno nie zyskali na jej poparcie tylu mocnych argumentów, ile ostatnio – wraz z aferą wokół wypowiedzi dyrektora FBI oraz rozstrzygnięciem przetargu na system obrony antyrakietowej. Gdyby ktoś chciał podsuwać gotowce takim postaciom polskiej sceny politycznej jak Janusz Korwin-Mikke, Grzegorz Braun czy Marian Kowalski – nie mógłby tego zrobić lepiej. Jednocześnie to, co się stało, świadczy nie tyle o kryzysie, ile raczej o długoterminowej naturze naszych relacji z Waszyngtonem.

Ochronić ważniejszą figurę


W Polsce na słowa Jamesa Comeya właściwie powszechnie zareagowano oburzeniem. Wyłamali się jedynie ci komentatorzy, którzy od lat uprawiają wobec Polaków pedagogikę wstydu, oraz ci, którzy – jak Bartłomiej Sienkiewicz – twierdzili, że robi się aferę z nic nieznaczącego incydentu. Także wśród części oburzonych pojawiała się interpretacja wypowiedzi dyrektora FBI jako typowej dla Amerykanów pomyłki. Wszak z punktu widzenia Waszyngtonu Polska jest gdzieś daleko, nie wiadomo nawet dokładnie gdzie i trudno przejmować się wrażliwością Polaków.

Gdyby na pierwszej wypowiedzi się skończyło, można by przyjąć taką interpretację. I może nawet faktycznie słowa Comeya wypowiedziane w Muzeum Holocaustu wynikały z niewiedzy i bezmyślności. Choć i w to trudno uwierzyć. Wszak mamy do czynienia z osobą nieprzypadkową, członkiem ścisłej amerykańskiej elity, która musiała zdawać sobie sprawę, w jakiej sytuacji była Polska pod niemiecką okupacją. Choćby dlatego, że nie mógł nie odnotować pośmiertnego przyznania Janowi Karskiemu amerykańskiego Medalu Wolności w 2012 roku.

Pozostało 81% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Publicystyka
Maciej Wierzyński: Jan Karski - człowiek, który nie uprawiał politycznego cwaniactwa
Publicystyka
Paweł Łepkowski: Broń jądrowa w Polsce? Reakcja Kremla wskazuje, że to dobry pomysł
Publicystyka
Jakub Wojakowicz: Spotify chciał wykazać, jak dużo płaci polskim twórcom. Osiągnął efekt przeciwny
Publicystyka
Tomasz Krzyżak: Potrzeba nieustannej debaty nad samorządem
Publicystyka
Piotr Solarz: Studia MBA potrzebują rewolucji