Ostatnia noc świata - przepowiednie końca świata

Jeśli czytają państwo te słowa, to znaczy, że przełom roku znowu nie był – zwiastowanym kolejny raz i pewnie nie ostatni – końcem wszystkiego. A może jednak?

Publikacja: 02.01.2015 17:00

„Droga” – film Johna Hillcoata na podstawie głośnej powieści Cormacka McCarthy’ego – a właściwie bez

„Droga” – film Johna Hillcoata na podstawie głośnej powieści Cormacka McCarthy’ego – a właściwie bezdroże...

Foto: AFP

Naukowcy to widzą i wiedzą: Ziemia nie zawsze będzie zamieszkana, o ile w ogóle przetrwa, bo rodzaj ludzki jest śmiertelny i tylko nieco bardziej długowieczny niż dinozaury. Zagrożeniem może być wojna nuklearna, gdy jeden pan pokłóci się z drugim i palec któregoś omsknie się na czerwonym przycisku; lecz także wyczerpanie surowców lub przetrzebienie nieznaną chorobą – nie wystarczy wówczas jedzenia, energii, szczepionek, lekarstw.

To może stać się niedługo, ale są też odległe perspektywy: za 500 milionów lat temperatura wzrośnie na tyle, że zagotują się oceany; za 4 miliardy lat grozi nam zderzenie z galaktyką Andromedy; a już na pewno za kolejny miliard zostaniemy pochłonięci przez czerwonego olbrzyma, w jakiego przeobrazi się Słońce. Przy odrobinie szczęścia koniec Ziemi nie musi jednak oznaczać końca cywilizacji, która może się przenieść na inną planetę – wątpliwe, ale możliwe także z pomocą obcych, więc na wszelki wypadek fanatycy New Age osiedlają się we francuskiej wsi w Pirenejach, gdzie ma być schowana szalupa ratunkowa przybyszów z kosmosu.

Wszystko ma swój koniec, ale strach przed zagładą jest irracjonalny, co jednak sprytnie wykorzystują reklamy oparte na nośnym haśle i widoku płonącej komety (choć po wielkim bum wszelkie promocje stracą na znaczeniu). Najwyraźniej w ten sposób ktoś – czyli sklep nie dla idiotów – wciska nam coś – czyli telewizor z krystalicznym obrazem – na siłę. A może za jedyne 70 tysięcy dolarów kupimy schron położony na głębokości kilku metrów pod ziemią, co rzekomo gwarantuje przetrwanie klęsk żywiołowych – wichur, wstrząsów i potopu? A nawet nadmierne promieniowanie słońca, jak postuluje pewien belgijski astronom.

To dopiero oferta dla idiotów, których nie brak zwłaszcza w Ameryce, gdzie katastroficzne wizje wciąż suflują filmowe hity: oto pewnego pięknego dnia słońce zasłoni wielka chmura (ewentualnie statek kosmiczny) i zacznie się globalny kataklizm: potop, pożar, zlodowacenie albo strzelanina (niepotrzebne skreślić), a ludzie – i koniecznie Biały Dom! – zostaną zniszczeni. W ten sposób popkultura wchłonęła apokalipsę i czego tu się bać, skoro jest Bruce Willis? Niestety – tylko na ekranie.

Pytanie o zmartwychwstanie

W skrzynce na listy ulotka z „Orędziem na czasy ostateczne", która poleca Koronkę do Miłosierdzia Bożego przygotowaną przez siostrę Faustynę Kowalską. Nie sposób nie myśleć o końcu świata, skoro znaki – zwiastowane przez Biblię – potwierdzają najgorsze. Miały być rozliczne plagi: konflikty między narodami, epidemie głodu i chorób, do tego masowe prześladowania chrześcijan, przez co wielu ludzi odstępuje od Chrystusa. I są – wystarczy spojrzeć na zło sączące się z Rosji i Państwa Islamskiego, AIDS i ebolę w Afryce czy bolesną eksterminację wierzących w skali świata. Wszystko się zgadza, ta historia dzieje się na naszych oczach. Czyż to nie dowód na czasy ostateczne?

Do tego mamy trzęsienia ziemi i fale tsunami, choć zwiastowano również fenomeny świecenia słońca w nocy i wysychania wód, które jednak nie nastąpiły. – A trąba z Pierwszego Listu do Tesaloniczan? Może zaczekajmy też na nią? – pokpiwa ksiądz dr Waldemar Linke, teolog z Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego. – Literatura apokaliptyczna nie jest techniczna, bliżej jej do poezji, gdzie często występuje motyw róży, która za każdym razem opisywana jest inaczej. Tutaj tak samo, bo wiedza nie wynika z doświadczenia człowieka, lecz Objawienia Bożego, więc jest niewyobrażalna i jakoś trzeba się z nią zmierzyć.

O końcu końców opowiada Apokalipsa zawierająca wizje św. Jana, choć trudna lektura niewiele wyjaśnia. – Szczegóły przełomu, po którym nie ma już historii, są marginalne. Wizjoner z Patmos skupia się bardziej na doświadczaniu boskiej rzeczywistości przez człowieka, w tym swoim własnym, niż na „pozyskanych" informacjach i wyjaśnianiu, co ma się stać. Mówi tak mało, jak to możliwe – opowiada ksiądz Linke. Burzy się, że szukamy szczegółów opisujących punkt zero, choć to przecież przeciwieństwo relacji Bóg – człowiek opartej na Przymierzu – w apokaliptyce z Nowego Testamentu chodzi o jego odnowienie i nad tym powinniśmy pracować. W obawie przed końcem trzeba więc nam zarazem drżeć jak liście na wietrze i tańczyć z radości. Wspomina rozmowę z umierającym stryjem, u którego wykryto złośliwy nowotwór mózgu, gdy niewiele już dało się zrobić. Powiedział mu wtedy, że nie boi się śmierci, tylko umierania, czym – jako specjalista od maszyn rolniczych – rozbroił filozoficzny problem znany od lat. Księdzu też bliżej do minimalistycznej opcji Pawła z Tarsu, który na pytanie o zmartwychwstanie odpowiadał, że po prostu nastąpi i nad czym tu się głowić. – Co się zmieni na końcu świata? Będziemy bliżej Boga – mówi.

No, ale kiedy? Ksiądz Włodzimierz Cyran z grupy Mamre nie podejmuje tematu, choć podczas jego mistycznych rekolekcji padło zdanie, że „są wśród nas tacy, którzy doczekają Paruzji" – może to jednak oznaczać rok i dziesięciolecia, skoro w spotkaniach uczestniczą rodzice z dziećmi. Koniec świata wiąże się bowiem z powtórnym nadejściem Chrystusa. On sam powtarzał wiele razy, że mamy być czujni, bo przyjdzie „jak złodziej", którego wizyty nikt się nie spodziewa – jakby samą obietnicą wymuszał stan wiecznej gotowości. Czeka nas wtedy Sąd Ostateczny, choć nie chodzi o karę (co sugeruje „sądny dzień"), lecz werdykt, który może – i powinien – być nagrodą.

Ci, którzy zasłużyli, dostąpią zbawienia, pozostali zostaną strąceni w otchłań. Sam świat się nie skończy, zamiast unicestwienia czeka go przejście od teraźniejszości do wieczności i „odnowienie wszystkich rzeczy", bo „dobra natury oraz owoce naszej zapobiegliwości odnajdziemy na nowo, ale oczyszczone ze wszystkiego brudu, rozświetlone i przemienione". Apokalipsa św. Jana dodaje jeszcze ustęp o Nowej Jerozolimie ze szkła, złota i drogocennych kamieni – dla Boga i wybrańców.

No, ale kiedy? Wieść o ponownym przyjściu Chrystusa krążyła, gdy św. Paweł pisał Drugi List do Tesaloniczan, bo ktoś oznajmił, że nastaje Dzień Pański, choć – przypominał apostoł – nie było obiecanych znaków: „człowieka grzechu, syna zatracenia", któremu towarzyszyć miało „działanie szatana, z całą mocą, wśród znaków i fałszywych cudów". Ale pierwsi chrześcijanie czekali na właściwy moment za swojego życia, bo usłyszeli o tym przecież od samego Mistrza, który mówił, że „nie przeminie to pokolenie, aż się to wszystko stanie" (Mk, 13, 30). Ciekawe, że ten cytat dzielą ledwie dwie linijki od kolejnego stwierdzenia: „Lecz o dniu owym lub godzinie nikt nie wie, ani aniołowie w niebie, ani Syn, tylko Ojciec" (Mk, 13, 32). I tak na pozór błędna przepowiednia może pasować do każdego pokolenia: w tym właśnie sęk, że zawsze trzeba być gotowym. „Czuwajcie więc, bo nie wiecie, w którym dniu Pan wasz przyjdzie" – powtarza św. Mateusz. Nie wie tego nikt poza Bogiem i tak ma pozostać. Koniec nastąpi wtedy, kiedy powinien, i tracimy czas, starając się dociec.

No, ale kiedy? Clive Staples Lewis, irlandzki pisarz, w eseju „Ostatnia noc świata" (tytuł zaczerpnięty z wiersza Johna Donne'a: „A gdyby to dziś była ostatnia noc świata?") pisał: „To próba odgadnięcia przez nas fabuły dramatu, w którym jesteśmy postaciami. Tylko jak postacie mogą odgadnąć fabułę? Nie jesteśmy autorem sztuki ani jej reżyserem, ani nawet publicznością. Występujemy w spektaklu. Dobre odegranie scen, w których bierzemy udział, jest dla nas o wiele ważniejsze niż zgadywanie, co będzie się działo w następnych. (...) Kurtyna może opaść w każdym momencie; na przykład zanim dokończysz czytać ten akapit. Dla niektórych jest to nieznośnie frustrujące. Tyle przerwanych spraw! Może w przyszłym miesiącu miałeś brać ślub, może w przyszłym tygodniu dostałbyś podwyżkę, może jesteś na progu epokowego odkrycia, a może planujesz wielkie społeczne i polityczne reformy. Chyba żaden dobry i mądry Bóg nie postępowałby tak niedorzecznie, przerywając to wszystko? A już na pewno nie teraz!". Po prostu chrześcijańska apokaliptyka stoi w sprzeczności z postępową wizją świata, który rzekomo dąży do doskonałości – ba, ona ją wyklucza.

Mała apokalipsa

Inne religie traktują temat podobnie: wierni dostaną nagrodę, reszta jest milczeniem. Tora niewiele wspomina o końcu świata, zastrzega, by go nie oczekiwać („Cóż wam po Dniu Pańskim? On jest ciemnością, a nie światłem"). Zgodnie z talmudyczną wykładnią ziemia zostanie wtedy oczyszczona ze zła, powstanie „czysty i święty" dom dla poddanych Boga, ale Mesjasz stoczy jeszcze walkę z armią Goga i Magoga – przegrany zostanie strącony z góry Synaj.

W islamie też objawią się potwory – Jadżudż i Madżudż, które zniszczą zapasy jedzenia i wody na rozkaz przybyłego na ziemię Antychrysta z jednym okiem i znamieniem na czole. Niewiernych porażą pioruny i zostaną zapędzeni do piekła, a wybrańcy znajdą się w Dżannah, czyli wspaniałym ogrodzie. Raj charakterystyczny jest także dla buddyzmu, choć tam koniec należy traktować z należytym dystansem, skoro istnieje wiele światów mających czas powstawania, trwania i upadku. Kilka „końców tego systemu rzeczy" ogłosili również świadkowie Jehowy: miały nastąpić w latach XIX i XX wieku. Kolejna wybrana data to rok 2034. – Skupiamy się na wersetach, które dotyczą końca świata. Uczymy ludzi, jak odczytać znaki i co z tym począć – słyszę przy stacji metra w Warszawie i dostaję „Strażnicę".

Majowie koniec świata odsuwali podczas ceremonii religijnych, dokonując rytualnych mordów, bo jako matematykom i astronomom wydawało im się, że wiedzą, co czynią. Według ich wierzeń świat miał się skończyć 21 grudnia 2012 roku. Skąd to wyliczenie? To ostatni dzień podany w kalendarzu zwanym Długą Rachubą, w której czas podzielono na cykle dobre (niebiańskie) i złe (piekielne). Ostatni okres miał się skończyć powtórką z układu planet, który zaistniał na początku czasów w roku 3114 p.n.e. Kalendarz miał wtedy ulec wyzerowaniu, a świat nawet nie tyle zniszczeniu, ile przeistoczeniu się w inny wymiar – jego koniec miał być początkiem czegoś nowego i wspaniałego. Nic się jednak nie stało, a na łamach „National Geographic" znawcy prehistorii z Ośrodka Badań Prekolumbijskich UW wyśmiali naiwnych interpretatorów, bo kalendarz Majów może biec jeszcze przez tysiąclecia, choć ich imperium dawno upadło, a Długa Rachuba nie wspominała o żadnych datach! Kto jednak zarobił na strachu i panice – w wymiarze finansowym – ten mógł śmiać się ostatni.

Takich rzekomych końców było wiele, choć nawet nie o zarobek chodziło, lecz ludzką ciekawość: od zawsze chcieliśmy wiedzieć, kiedy nastanie ciemność. Przyjmowano więc dyrdymały szarlatanów i wróżbitów wszelkiej maści, których analizy wnętrzności ofiarnych zwierząt lub toru lotu ptaków stanowią tragikomiczną lekturę. Trzeba przyznać, że wielu chciało dobrze: św. Marcin z Tours w latach 375–400 wieszczył nadejście Antychrysta; miało to nastąpić także w 992 roku, gdy Wielki Piątek wypadł w Święto Zwiastowania, co zgodnie z apokaliptyczną wykładnią miało oznaczać początek końca; według św. Wincentego z Ferrary powinien on zaś nastąpić w 1412 roku – lecz także nie nastąpił. Panikę budziła również data 1666, zawierająca liczbę szatana, co podsycił ogromny pożar trawiący Londyn. Słynną przepowiednię wygłosił także baptysta William Miller, który ogłosił czas powtórnego przyjścia Chrystusa na ziemię w dniu 21 marca 1843 roku, by potem – gdy wówczas nic się nie wydarzyło – przenieść datę na 22 października 1844 roku. Znowu nici, choć kometa umocniła chwilowe nadzieje.

Kalifornijskie pogróżki

Podobnie było z Haroldem Campingiem, kaznodzieją z Kalifornii, który za błędne wyliczenia Paruzji dostał nawet Antynobla z matematyki. Zapowiadał ją w 1988, 1994 i dwukrotnie w 2011 roku. Billboardy jego Family Radio zwiastujące „gwarantowany przez Biblię koniec świata" wisiały na całym świecie, także w Polsce – kampania kosztowała 100 milionów dolarów, które pochodziły z datków słuchaczy ofiarujących majątki życia w oczekiwaniu na wniebowzięcie. Gdy ostatni raz – 21 października 2011 o godzinie 18 każdego lokalnego czasu – Camping znów spudłował, przestał odbierać telefony z pretensjami, o oddaniu pieniędzy nie mówiąc. Stosowne wyjaśnienie na stronie internetowej mówiło, że zapowiadane „trzęsienie ziemi" w istocie było „trzęsieniem się ludzkości w strachu" przed nadchodzącym końcem świata. Camping w końcu przyznał, że jego działanie było grzeszne. Zmarł przed rokiem, ale radio nadaje dalej, choć wyszukanie słowa „apocalypse" w jego witrynie daje zaskakujący efekt: „Sorry, but you are looking for something that isn't here".

Są też i tacy, którzy zwodzą wyznawców obietnicą końca świata i, niestety, są w stanie go zapewnić: małe apokalipsy to domena sekt, które specjalizują się w zbiorowych samobójstwach. Ta straszna mapa zawiera dużo za dużo miejsc: Kanada, Szwajcaria, Francja, Japonia, Filipiny. W 1978 roku w Gujanie kilkuset członków Świątyni Ludu odebrało sobie życie przez wypicie napoju z cyjankiem potasu podczas makabrycznej ceremonii; niektórzy – w tym dzieci – zostali zastrzeleni. W 1997 roku kilkudziesięciu wyznawców Wrót Niebios w kalifornijskim San Diego zażyło środki nasenne, dla pewności udusiło się też workami foliowymi; większość mężczyzn pozbawiono genitaliów. Sygnał do ostatniej podróży dało im pojawienie się komety Hale'a-Boppa, która miała być statkiem kosmicznym lecącym z Ziemi w stronę lepszego świata. W 2000 roku na ugandyjskiej prowincji 500 osób ze skrajnej grupy Ruch na rzecz Przywrócenia Dziesięciu Bożych Przykazań, śpiewając i modląc się, podpaliło budynek i spłonęło żywcem, widać Słowo zrozumieli na opak

Wciąż analizuje się słowa Nostradamusa, francuskiego wizjonera z XVI wieku, który swoje proroctwa rymował, co zostawia pole do różnych interpretacji. Twierdził, że został natchniony przez Boga, w tekstach roi się od odniesień biblijnych. Można dowieść, że przepowiedział Hitlera i dramat II wojny światowej, lecz właściwie inne zdarzenia również – wszystko z powodu niejednoznacznych sformułowań. Koniec świata widział mniej więcej tak: XXI wiek to ekspansja Kalifatu Wielkiego Talibanu, który ruszy na podbój Europy, co doprowadzi do III wojny światowej, gdy „wielkie ogniste grzyby i świetliste strzały, spadając z nieba, będą towarzyszyły zwycięskiemu pochodowi" islamistów. Polska nie ucierpi, choć Pomorze zniknie pod wodą w wyniku zmian klimatu po użyciu broni nuklearnej, których dopełnieniem będzie zderzenie Ziemi z asteroidą. W XXII wieku czeka nas IV wojna, którą wywoła Dyktator Szkocji „Wielki Mastin" – po niej Polakom znów przypadnie główna rola w Europie. Wojna z maszynami ma wybuchnąć w XXIV wieku, a koniec świata wypadnie w roku 3797 – przynajmniej tej daty sięgają proroctwa. Interpretatorzy wywiedli jednak, że kataklizmy miały przyjść już wcześniej – 7 września 1999 roku – tymczasem wciąż żyjemy.

Powszechnie szanowany niemiecki astronom Johannes Stoeffler przewidział z kolei, że 20 lutego 1524 roku pochłonie nas potop. Znamienne, że opis tego, co się wydarzyło, przytacza książka „Pozytywna psychologia porażki": „Przepowiadano wielką powódź, wywołaną koniunkcją wszystkich planet na niebie. Informacja szybko przenosiła się pocztą pantoflową i musiała być bardzo wiarygodna, bo w Europie wybuchła panika. Ludzie masowo opuszczali swoje domy, sprzedawali cały dobytek, wznosili fortece zaopatrzone w zapasy żywności i wodę, budowali też arki na wzór biblijnego Noego".

Apokaliptyczny biznes kwitł: nadmorskie posiadłości sprzedawano za bezcen, a szkutnicy nie nadążali z zamówieniami. Największe złożył pewien niemiecki hrabia, który kazał zbudować trzypiętrową łódź i zmieścił w niej rodzinę ze służbą oraz zapasy. O poranku zwodowano ją na Renie ku uciesze gapiów, którzy – gdy naprawdę zaczęło padać – wpadli w panikę i szturmowali arkę. Stratowano wtedy setki osób, choć deszcz ustąpił. Winą obarczono hrabiego, który został ukamienowany. Stoeffler skorygował jeszcze datę, ale nikt nie wziął tego poważanie. I ciekawe, jak będzie z zyskującą popularność przepowiednią innego naukowca, Isaaca Newtona, który koniec świata wyznaczył na 2060 rok.

Uwolniony Lewiatan

Albo będzie jak w roku 2000, gdy najlepszy interes zrobiły biura podróży (jeśli żegnać się ze światem, to pod palmą z drinkiem w garści) i producenci programów antywirusowych (przechodząc na nową datę, komputery miały pochłonąć oszczędności). Nic takiego się nie stało i nawet mało kto zauważył, że rok 2000 nie zaczynał tysiąclecia, ale je kończył, bo początkiem millennium był dopiero rok 2001 – jednak ta zbitka cyfr nie była już tak magiczna. Podobny błąd popełniono zresztą w przeszłości, panikując w grudniu 999 roku. To był początek millenaryzmu, który wieszczył kres tysiąca lat Królestwa Bożego na ziemi, a ludzie uwierzyli, że świat zniszczy potwór Lewiatan ujarzmiony chwilowo przez papieża w lochach Watykanu. Znowu jednak nic się nie stało: rzymianie rano rozpoczęli więc fetowanie, w czym pobłogosławił im papież Sylwester, i tak zrodziła się zabawa sylwestrowa. Potem pozostało wytrzeźwieć i życie potoczyło się dalej. Co przypomina konstatację Woody'ego Allena: „Ktoś ogłasza koniec świata, który ma przypaść w niedzielę, ale potem i tak zawsze w poniedziałek trzeba iść do pracy".

Ksiądz Waldemar Linke z UKSW przypomina, że często przepowiedniami manipulowano, a nawiązanie do starych tekstów, w tym Biblii, służyło ich uwiarygodnieniu. Dowartościowywali się tak wariaci lub cynicy z konkretnym celem, najrzadziej zaś byli to ludzie rzeczywiście wierzący w to, co wieszczą. Ich koniec był tożsamy: po błędnej prognozie samozwańczy prorocy tracili na znaczeniu i tak jest do dzisiaj, choć ich miejsce szybko zajmują następcy, bo ludzie lubią się bać, a apokalipsa zadomowiła się w kulturze. Zwykle w stylu wspomnianego Bruce'a Willisa, choć nie tylko. „A którzy czekali błyskawic i gromów, są zawiedzeni. A którzy czekali znaków i archanielskich trąb, nie wierzą, że staje się już" – pisał w „Piosence o końcu świata" Czesław Miłosz, którego moralitet miał przypomnieć, że koniec świata dzieje się wciąż, a osądowi podlega każdy czyn, choć tak trudno o tym pamiętać. Czy ma więc rację siwy staruszek, który byłby prorokiem, ale nie jest prorokiem, bo ma inne zajęcie, przewiązując pomidory i powiadając za poetą: „Innego końca świata nie będzie"? Może za dnia, bo potem przyjdzie ostatnia noc świata.

Naukowcy to widzą i wiedzą: Ziemia nie zawsze będzie zamieszkana, o ile w ogóle przetrwa, bo rodzaj ludzki jest śmiertelny i tylko nieco bardziej długowieczny niż dinozaury. Zagrożeniem może być wojna nuklearna, gdy jeden pan pokłóci się z drugim i palec któregoś omsknie się na czerwonym przycisku; lecz także wyczerpanie surowców lub przetrzebienie nieznaną chorobą – nie wystarczy wówczas jedzenia, energii, szczepionek, lekarstw.

To może stać się niedługo, ale są też odległe perspektywy: za 500 milionów lat temperatura wzrośnie na tyle, że zagotują się oceany; za 4 miliardy lat grozi nam zderzenie z galaktyką Andromedy; a już na pewno za kolejny miliard zostaniemy pochłonięci przez czerwonego olbrzyma, w jakiego przeobrazi się Słońce. Przy odrobinie szczęścia koniec Ziemi nie musi jednak oznaczać końca cywilizacji, która może się przenieść na inną planetę – wątpliwe, ale możliwe także z pomocą obcych, więc na wszelki wypadek fanatycy New Age osiedlają się we francuskiej wsi w Pirenejach, gdzie ma być schowana szalupa ratunkowa przybyszów z kosmosu.

Pozostało 94% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Prawdziwa natura bestii
Materiał Promocyjny
Wykup samochodu z leasingu – co warto wiedzieć?
Plus Minus
Śmieszny smutek trzydziestolatków
Plus Minus
O.J. Simpson, stworzony dla Ameryki
Plus Minus
Jan Maciejewski: Granica milczenia
Materiał Promocyjny
Jak kupić oszczędnościowe obligacje skarbowe? Sposobów jest kilka
Plus Minus
Upadek kraju cedrów