Podatki w przedwojennej Polsce

Dzisiejszy system fiskalny wydaje się skomplikowany i drenujący nasze kieszenie. Ale przed wojną wcale nie było lżej.

Aktualizacja: 17.11.2013 13:45 Publikacja: 17.11.2013 08:21

Bal prasy sportowej w styczniu 1938 r. w lokalu Adria w Warszawie. Kto w tamtych latach przebywał w

Bal prasy sportowej w styczniu 1938 r. w lokalu Adria w Warszawie. Kto w tamtych latach przebywał w restauracjach dłużej niż do północy, musiał płacić specjalny podatek

Foto: narodowe archiwum cyfrowe

Dziś przedsiębiorca używający w swoim biznesie samochodu wciąż walczy z fiskusem. Aby ominąć dotkliwy nieodliczalny VAT od pojazdów osobowych, wymyśla „samochody z kratką" i „bankowozy", na które przerabia zwykłe auta osobowe. A Ministerstwo Finansów nie daje za wygraną i wciąż przykręca śrubę. Nawet jeśli nasz fiskalizm jest na bakier z regułami unijnymi. Komisja Europejska właśnie rozpatruje wniosek od naszego rządu o przedłużenie obowiązywania ograniczeń w odliczeniu VAT od aut osobowych. Na domiar złego celnicy wciąż pobierają akcyzę od pikapów, bo wbrew dokumentom fabrycznym nie uznają ich za ciężarówki, tylko za pojazdy osobowe.

Kto wzdycha do czasów bez VAT, w których Bruksela była po prostu stolicą Belgii, niech wie, że w okresie międzywojennym życie przedsiębiorcy używającego pojazdów wcale nie było lżejsze niż dziś.

Ciężka dola automobilisty

Cofnijmy się do międzywojnia i załóżmy firmę przewozową. Gdybyśmy nasz interes zaczynali od konnej furmanki przed 1931 r., to płacilibyśmy opłatę kopytkową na rzecz gminy. Potem została zniesiona, ale pojawiła się opłata na rzecz Państwowego Funduszu Drogowego w wysokości 3 groszy od każdego tonokilometra przewożonego towaru.

Technika szła jednak naprzód i z wozu konnego przesiedliśmy się do samochodu. Tu dopiero widać, że ówczesne władze zdecydowanie bardziej kochały konie (nie tylko kawaleryjskie) niż motoryzację. Od każdych 100 kg nośności wozu konnego płaciło się tylko 9 zł rocznie. Ale jeśli woziło się zarobkowo ludzi pojazdami mechanicznymi poza obszarem swojej gminy, płaciło się co roku 100 zł od każdego miejsca w pojeździe. Od ciężarówki i traktora trzeba było zapłacić 20 zł od każdych 100 kg ich własnej masy. Od samochodu osobowego – 15 zł od każdych 100 kg. Jeśli ktoś używał przyczepy – podlegały one takim samym opłatom jak ciągnące je pojazdy.

Podatek od wynagrodzeń miał 80 stawek, zależnie od wysokości dochodu

– Ówczesne stawki podatku łatwiej sobie wyobrazić, jeśli się wie, że przeciętna pensja robotnika wynosiła w 1938 r. około 100 zł, a nauczyciel czy podporucznik Wojska Polskiego zarabiał ok. 280 zł miesięcznie – podaje Rafał Kuzak, historyk i redaktor portalu ciekawostkihistoryczne.pl.

Dzisiejszy podatek od środków transportowych jest rzeczywiście znacznie niższy. Za średnią ciężarówkę o dopuszczalnej masie całkowitej od 3,5 t do 5,5 t w Warszawie płaci się 720 zł, czyli około 1/5 średniej pensji.

Oprócz daniny drogowej także inne podatki drenowały kieszeń zmotoryzowanego przedsiębiorcy. Była jeszcze – podobnie jak dziś – akcyza w cenie paliwa i olejów mineralnych. Stawka zależała od gęstości oleju mineralnego i została podzielona na cztery kategorie, w widełkach od 1,80 zł do 14 zł za 100 kilogramów. Mało tego: kupując paliwo, trzeba było także zapłacić zawarty w cenie dodatek drogowy na rzecz Funduszu Drogowego w wysokości 12 gr za każdy kilogram oleju mineralnego mogącego służyć jako materiał pędny.

– W efekcie pod koniec lat 30., gdy benzyna kosztowała ponad 60 gr za litr, podatki w niej zawarte wynosiły 19 gr – informuje Rafał Kuzak.

Takie obciążania były może mniejsze niż dziś, gdy VAT, akcyza i opłata paliwowa stanowią około połowy ceny paliwa. Ówczesne pojazdy były jednak bardziej paliwożerne niż dzisiejsze. Na pocieszenie można dodać, że stawki opłaty na Fundusz Drogowy obniżano aż o 60 proc., jeśli wojsko uznało dany pojazd za przydatny do celów obronnych. Korzystający z takiej ulgi musieli się jednak liczyć z wcieleniem pojazdu do armii, gdyby wybuchła wojna.

Dorożki samochodowe, czyli rak jest rybą

Podatnicy, tak jak dziś, bawili się z fiskusem w kotka i myszkę. Taksówkarze, którym nie uśmiechało się płacenie podatku przemysłowego (protoplasty późniejszego obrotowego i dzisiejszego VAT), wypatrzyli w dość skomplikowanej ustawie o tym podatku lukę. Uznali, że jeśli nazwą swoje pojazdy „dorożką samochodową", to mogą tego podatku nie płacić. Po licznych sporach z urzędami skarbowymi sprawę rozstrzygnął dopiero w 1932 r. Sąd Najwyższy. Uznał on (w uchwale siedmiu sędziów!), że w pojeździe do przewozu kilku osób i niewielkiego bagażu rodzaj napędu nie odgrywa żadnej roli i „dorożki samochodowe" powinny płacić taki sam podatek jak konne (sygn. akt II.4 K 736/32).

Według Ireny Ożóg, doradcy podatkowego i pasjonatki historii podatków, wiele sporów podatników z fiskusem wynikało z daleko posuniętej kazuistyki ówczesnych przepisów fiskalnych.

– Istniała długa lista rozmaitych rodzajów działalności gospodarczej dla potrzeb podatku przemysłowego, ale nie mogły one uwzględniać każdego rodzaju biznesu – zauważa Irena Ożóg.

W wykazie tym nie było nie tylko „dorożek samochodowych", ale także hodowli raków. Wprawdzie władze skarbowe próbowały nakładać na ich hodowców podatek jak za hodowlę ryb, ale potem przegrywały w sądach. W efekcie powstał przepis zrównujący prawa obu rodzajów hodowli.

– Stąd się wzięła słynna fraza „rak jest rybą", którą dziś studenci poznają jako przykład abstrakcyjnych pojęć w świecie prawa – przypomina Irena Ożóg.

Za samochód osobowy płaciło się rocznie 15 zł od każdych 100 kg jego własnej masy

Lektura ówczesnego orzecznictwa skłania do zadumy nad nieustającą walką fiskusa z podatnikami. Ale też nad światem, który już odszedł. W 1928 r. Naczelny Trybunał Administracyjny wydał wyrok w sprawie podatku od nieruchomości od łaźni rytualnych używanych przez gminy żydowskie. W zasadzie były one wolne od tej daniny jako obiekty związane z kultem religijnym. Gdy jednak gmina wynajęła taką łaźnię osobie trzeciej, musiała zapłacić podatek (sygn. 3085/26).

Być może na fali gorącego w ostatnich miesiącach sporu o legalność uboju rytualnego powróci kwestia jego opodatkowania. W międzywojniu gminy żydowskie nie płaciły podatku przemysłowego od takiej działalności, jeżeli nie była ona obliczona na zysk. „Pewne wątpliwości co do obowiązku podatkowego mogłoby budzić prowadzenie przez żydowską gminę wyznaniową rzeźni jako oddzielnego zakładu" – napisali sędziowie Sądu Najwyższego w uzasadnieniu do wyroku w tej sprawie z 1933 r (sygn. K 636/33).

Daniny od kart i hulanek

Twórcom systemu podatkowego II RP trzeba jednak przyznać, ze wykonali wielką pracę ujednolicenia trzech porządków fiskalnych, jakie pozostały po zaborcach. Prof. Jan Głuchowski z Wyższej Szkoły Bankowej w Toruniu zauważa, że na początku niepodległego państwa dało się to odczuć szczególnie w sferze podatków od nieruchomości.

– Gdy we wschodniej Polsce za kawałek gruntu płaciło się 80 groszy, za taki sam grunt w zachodniej części kraju już 3 zł 10 gr – zauważa prof. Głuchowski. Przypomina on, że jednolity podatek od nieruchomości pojawił się w 1924 r., ale niektóre porozbiorowe różnice w opodatkowaniu gruntów wiejskich utrzymywały się aż do 1939 r.

System podatkowy stopniowo porządkowano, ale dziś wiele z ówczesnych danin może budzić uśmiech. Pobierano akcyzę od kart do gry: od 1,30 zł do 10 zł w zależności od liczby kart i materiału, z jakiego zostały wykonane. Do tego karciarze płacili dodatek 40–60 gr na rzecz Polskiego Czerwonego Krzyża. Akcyzę pobierano też od cukru (35 zł od 100 kg). Słodziki w rodzaju sacharyny można było sprzedawać tylko za zezwoleniem władz i tylko na cele lecznicze albo doświadczalno-naukowe.

Kto chciał się zabawić i nieco wypić, też musiał wspomagać budżet państwa. Akcyza od alkoholi już była. Ale wówczas, zagryzając wódkę chlebem, miało się świadomość, że drożdże, na których go upieczono, zawierały w cenie kilograma 2 zł 31 gr podatku. Mało tego – restauracje otwarte po godzinie 24 płaciły specjalny podatek „północny", oczywiście przerzucany na klientów.

– Znaczną wadą ówczesnego systemu była duża liczba takich właśnie podatków: drobnych, mało wydajnych finansowo, kłopotliwych i kosztownych w poborze – ocenia prof. Głuchowski.

Obowiązujący od 1925 r. państwowy podatek dochodowy był niby prostszy niż dziś, bo mieścił się na zaledwie dziewięciu stronach Dziennika Ustaw, ale teraz mamy tylko dwie stawki PIT, a wówczas było ich... 80! W wersji z 1936 r. wynosiły od 1 proc. do 50 proc., a poszczególne przedziały dochodu były bardzo wąskie. Najniższą stawkę przewidziano dla dochodów od 1500 do 1600 zł. Przykładowo w 40. przedziale, dla dochodów od 14 tys. do 15 tys. zł, podatek wynosił 12,2 proc. Pięćdziesięcioprocentowy podatek przewidziano dla rocznych dochodów powyżej 192 tys. zł. Ale obok stawek procentowych, przewidzianych dla wynagrodzeń pracowników i emerytur, były stawki kwotowe, stosowane m.in. do dochodów z działalności gospodarczej. Tu były 73 przedziały dla różnego poziomu dochodów.

Do podatku dochodowego doliczano tzw. bykowe. Kwotę do zapłaty zwiększano o 14 proc. dla osób zarabiających powyżej 3600 zł, które nie miały małżonka ani nikogo na utrzymaniu. Był to swoisty odpowiednik dzisiejszych ulg rodzinnych.

Kasa jednak pełna

Przedwojenny system podatkowy, choć może się wydawać dziwaczny, zapełniał kasę państwa. Budżet pod koniec lat 30. wykazywał niewielką, ale nadwyżkę dochodów nad wydatkami. Na przykład dochody w roku budżetowym 1938/1939 wynosiły (według danych GUS) prawie 2,5 mld zł i przewyższały wydatki o 16 mln zł. I to mimo gigantycznych wydatków na inwestycje. Budowano przecież Centralny Okręg Przemysłowy, a wydatki na zbrojenia rosły, bo już czuć było wojnę.

Władze II Rzeczypospolitej myślały o podatkach do samego końca. Ostatni dekret nowelizujący ustawę o podatku dochodowym prezydent Ignacy Mościcki podpisał 3 września 1939 r. Tego dnia niemieckie czołgi w kilku miejscach przebiły się przez front i całą mocą swoich motorów parły ku Warszawie...

masz pytanie, wyślij e-mail do autora p.rochowicz@rp.pl

Żarłoczny fiskus a klęska wrześniowa

W kampanii wrześniowej polskie wojsko, mimo ogólnej przegranej, odnosiło sukcesy. Jeden z nich to rozbicie pancernego pułku SS „Germania" w Lasach Janowskich pod Lwowem. Żołnierze armii „Małopolska" zdobyli wtedy około 200 ciężarówek, motocykli i transporterów opancerzonych. Trofeum bezcenne, bo takich pojazdów naszej armii bardzo brakowało. Ale zamiast użyć ich w walce, po prostu je zniszczono. Bo w naszym wojsku nie było dość żołnierzy, którzy umieliby je prowadzić. Przyznaje to dowodzący w tej bitwie gen. Kazimierz Sosnkowski w swojej książce „Cieniom Września". W 1939 r. przypadało u nas 10 aut na 10 tys. mieszkańców. W Niemczech – 251. Tak słaby rozwój motoryzacji (a więc i liczby szoferów wśród poborowych) to efekt nie tylko ubóstwa kraju, ale i wysokich samochodowych podatków.

Dziś przedsiębiorca używający w swoim biznesie samochodu wciąż walczy z fiskusem. Aby ominąć dotkliwy nieodliczalny VAT od pojazdów osobowych, wymyśla „samochody z kratką" i „bankowozy", na które przerabia zwykłe auta osobowe. A Ministerstwo Finansów nie daje za wygraną i wciąż przykręca śrubę. Nawet jeśli nasz fiskalizm jest na bakier z regułami unijnymi. Komisja Europejska właśnie rozpatruje wniosek od naszego rządu o przedłużenie obowiązywania ograniczeń w odliczeniu VAT od aut osobowych. Na domiar złego celnicy wciąż pobierają akcyzę od pikapów, bo wbrew dokumentom fabrycznym nie uznają ich za ciężarówki, tylko za pojazdy osobowe.

Pozostało 94% artykułu
Prawo karne
Przeszukanie u posła Mejzy. Policja znalazła nieujawniony gabinet
Prawo dla Ciebie
Nowe prawo dla dronów: znikają loty "rekreacyjne i sportowe"
Edukacja i wychowanie
Afera w Collegium Humanum. Wykładowca: w Polsce nie ma drugiej takiej „drukarni”
Edukacja i wychowanie
Rozporządzenie o likwidacji zadań domowych niezgodne z Konstytucją?
Praca, Emerytury i renty
Są nowe tablice GUS o długości trwania życia. Emerytury będą niższe