A co gorsza – wyświetli zło w kolorze i jakości HD, nie pozostawiając cienia wątpliwości, że to, co widzę, jest najprawdziwszą medialną prawdą. Powszechnie przecież wiadomo, że na świecie nigdy nie wydarza się nic dobrego. No, chyba że w chińskim zoo urodzi się zdrowa i uśmiechnięta panda, a rząd w Pekinie zagwarantuje jej dożywotnie dostawy eukaliptusa. W takich chwilach uśmiecham się do telewizora, a może nawet do chińskiego rządu, z wdzięcznością za chwilę szczęścia. Częściej jednak czuję się jak moja znajoma, która wybrała się na weekend w Beskidy, a gdy wróciła, okazało się, że frank szwajcarski dramatycznie podrożał, znany lider znanej partii popełnił samobójstwo, a rozeźleni imigranci podpalili Londyn. Postawiła torbę, złapała się za boki i spytała: „Czy was naprawdę nie można zostawić na chwilę samych?".

To pytanie zadała żartobliwie, rzecz jasna, na Facebooku, ale  jej matczyna reakcja świetnie oddaje lęk towarzyszący właściwie wszystkim. Boimy się pozostawić świat sam sobie, a życie – naturalnemu biegowi spraw. Czujemy się zobowiązani śledzić wydarzenia, obserwować nieobliczalnego pacjenta, który w każdej chwili może zachorować na tsunami, doznać kopalnianego zawału, ataku terrorystycznego, gorączki walutowej albo gospodarczego niedowładu. Przeraża nas rzeczywistość pozbawiona stałego monitoringu,  jaki prowadzą nasi wysłannicy z BBC World, TVN 24 i CNN. Nie lubimy być zaskakiwani złymi wiadomościami, wolimy być do nich stale podłączeni. To umożliwia kontrolowanie sytuacji i wyczekiwanie ciosu.

Każda, nawet jednodniowa, przerwa w dostawie informacji osłabia naszą czujność. Pozwala zająć się życiem, uciszyć drżenie o losy świata, być tam, gdzie się jest naprawdę, a nie podróżować wirtualnie do ośmiu różnych krajów w czasie serwisu trwającego kwadrans. Każdy dzień bez mediów jest urlopem od katastrof, dyktatorów i cynicznych maklerów. Ale wakacje nie trwają wiecznie, a powrót do codzienności oznacza szok. Byłam w szoku, gdy z sobotniej drzemki wyrwał mnie SMS z informacją o śmierci Amy Winehouse. I gdy z radia dowiedziałam się o śmierci Andrzeja Leppera. I w nie mniejszym, gdy BBC pokazało mi jasną twarz Norwega, który chciał samodzielnie przywrócić etniczną równowagę w Europie. Jedyny dzień bez szoku przeżyłam w Nowym Jorku, spacerując po mieście nazywanym pępkiem świata, całkowicie nieświadoma, że gdzieś w Afganistanie właśnie zabity został Osama bin Laden. Nowojorczycy byli tego dnia w tym samym nastroju co zawsze, biegali po Central Parku w swym stałym tempie, w metrze mieli tak samo znużone twarze, a obroty w sklepach przy Madison Avenue nie były ani wyższe, ani niższe niż zwykle. Nie zdarzyło się tego dnia nic, co zmieniłoby ich życie. Wieczorem zadzwonił ktoś z Polski z pytaniem, czy widziałam, jak Amerykanie świętują, jak się upajają tym „sukcesem". Nie widziałam, bo zamiast telewizji oglądałam rzeczywistość. Następnego dnia joggerzy w Central Parku poruszali się we własnym rytmie, obojętni na puls świata.

„Zostańcie z nami" – zachęcają, a właściwie nakazują, telewizyjni prezenterzy, gdy przychodzi moment wytchnienia i dla zneutralizowania potwornych newsów otrzymujemy różową pigułkę sponsorowaną przez świat reklamy. Kiedy już dowiemy się, że kula ziemska jest pełna nieszczęść, biedy, malwersacji, wojen i źle wyprofilowanych zakrętów, możemy liczyć na ratunek. Okropna rzeczywistość nie musi być naszym udziałem, bo wszystko, czego nam potrzeba, to samogotujący się gulasz z proszku albo krem zapewniający złocistą skórę bez wystawiania się na zabójcze działanie dziury ozonowej, o której media ostatnio milczą. A milczą złowrogo, lada moment na wąskim pasku może pojawić się komunikat: „Dziura ozonowa powraca". Ale nie pora o tym myśleć, gdy na ekranie smukły brunet wsiada do samochodu naszych marzeń. W takich okolicznościach zło wydaje się niedorzeczną opowieścią frustratów, którzy nie dostrzegają urody życia, po prostu nie rozumieją, co znaczy jedwabiście gładka skóra i konto za zero.

Siedzę przed zgaszonym ekranem, pełna obaw. Nie wiem, na co trafię: na trzęsienie ziemi w Azji, które i mnie przygniecie, czy na pachnącą kwiatami obietnicę, która teleportuje mnie do krainy produktów. Usłyszę złe wiadomości albo słodkie kłamstwa. Boję się włączyć telewizor.