Aktor, który zagrał Hitlera

Bruno Ganz to znakomity aktor, który zagrał u wielu najlepszych reżyserów. Ale status powszechnie rozpoznawanej gwiazdy zapewniły mu dopiero przeróbki filmu „Upadek” krążące setkami po Internecie

Publikacja: 11.12.2010 00:01

Aktor, który zagrał Hitlera

Foto: ROL

Tydzień temu, odbierając w Tallinie Europejską Nagrodę Filmową, wydawał się skrępowany. Z twarzą pooraną zmarszczkami wyglądał na więcej niż swoje 69 lat. Kiedy Wim Wenders wygłaszał laudację, nerwowo mrużył oczy. Słuchał peanów na swoją cześć z miną „Czy to na pewno o mnie?”, z wyraźnym trudem przetrwał długą owację na stojąco, po czym szybko uciekł ze sceny.

Patrzyłam na tego drobnego, starszego pana, słuchałam, jak mówi cichym, matowym głosem. Bardzo zwyczajny, niemal przezroczysty. Wielokrotnie już przekonywałam się, że wielcy aktorzy często są niepozorni, niemal niezauważalni. Rozkwitają dopiero na deskach teatru albo na ekranie.

– Wiele lat temu zobaczyłem, jak do telewizyjnego studia wchodzi starszy, przygarbiony mężczyzna – wyznaje Ganz. – Zwróciłem na niego uwagę, bo wyglądał na ogromnie wyczerpanego. Nagle zdałem sobie sprawę, że to sam Laurence Olivier. Godzinę później zobaczyłem go przed kamerą. Wysoki, pełen energii, z siłą dzikiej bestii. „To jest istota zawodu, który chciałbym uprawiać” – pomyślałem. Zapamiętałem sobie tę scenę na całe życie.

Z Ganzem jest podobnie. Kiedy gra, staje się kimś innym. Aniołem albo tyranem. Szacownym profesorem albo łapserdakiem. Człowiekiem pełnym energii i nadziei albo wrakiem żegnającym się z życiem.

[srodtytul]Nie jestem Ganzem![/srodtytul]

Stary Kontynent nie potrafi promować swoich gwiazd. Nastolatek z Paryża, Berlina czy Warszawy, zapytany o sławnego aktora starszego pokolenia, prędzej wymieni nazwisko Redforda, Eastwooda czy Connery’ego niż Ganza. A przecież ten urodzony w Szwajcarii aktor stworzył znakomite kreacje w filmach Wernera Herzoga, Wima Wendersa, Volkera Schloendorffa, grał u Erica Rohmera, Theo Angelopoulosa i za oceanem – w obrazach Francisa Forda Coppoli, Jonathana Demme’a, Stephena Daldry’ego. To jego twarz miał anioł wędrujący po powojennym Berlinie w „Niebie nad Berlinem” i Hitler w słynnym „Upadku” Olivera Hirschbiegla.

Paradoksalnie, tysiące młodych ludzi zna twarz Ganza, bo w „Upadku” znalazła się scena, którą przerabiają internauci na całym świecie, dopisując do niej własne dialogi i puenty. W czasie narady w bunkrze Hitler wybucha histerycznym gniewem na wiadomość, że pod Berlin podchodzą alianckie wojska, a Steiner jest bezsilny, nie mogąc odeprzeć ich ataku. Tę sekwencję można na You Tubie obejrzeć w niezliczonej liczbie wersji. Hitler się wścieka, bo nie dowieźli mu pizzy, Hitler nie wierzy w śmierć Michaela Jacksona, Hitler wybucha na wieść, jak drogie są podręczniki w college’u. Są też polskie przeróbki, na przykład ta, w której Führer dowiaduje się o pożarze Jadłodajni Filozoficznej – popularnego klubu na warszawskim Powiślu.

Nowe dialogi dopisywane są i do innych scen. W jednej z nich Hitler wybucha gniewem, gdy ktoś mu oznajmia, że jest Bruno Ganzem. – Nie jestem Bruno Ganzem, tylko Adolfem Hitlerem! – wykrzykuje jak furiat.

Oglądając „Upadek”, widz ulega podobnej iluzji. Na tym właśnie polega wielkie aktorstwo.

I zupełnie inny Ganz. Wyciszony, jakby nieśmiały. W jednym ze swoich ostatnich obrazów „Julia znika” siedzi przy stoliku kawiarnianym z Coriną Farfouch. Mężczyzna po przejściach, kobieta z przeszłością. Oboje zaczynają akceptować przemijający czas, dają sobie prawo do starzenia się. Tak jak on sam, we własnym życiu. Hollywoodzki gwiazdor z jego dorobkiem i pozycją już trzy razy podciągnąłby sobie zmarszczki i wstrzyknął botoks w usta. Ganz ma twarz zmęczonego nieszczęśnika i ona jest jego siłą.

W „Wieczności i jednym dniu” Theo Angelopoulosa gra starego pisarza, który u kresu drogi przeżywa jeden dzień pełen wspomnień i refleksji. W tym dniu, może ostatnim w jego życiu, okaże serce małemu uciekinierowi z Algierii, zrozumie, czym jest odpowiedzialność za drugiego człowieka, czym jest miłość. Ten niezwykły obraz o żegnaniu się ze światem i wartościach, obok których nie można przechodzić obojętnie, zdobył w 1998 roku Złotą Palmę w Cannes. Nie byłoby go bez kreacji Bruno Ganza.

[srodtytul]Prawy sierpowy[/srodtytul]

Urodził się w Zurychu w 1941 roku. Tam też się wychował. Jego ojciec był szwajcarskim robotnikiem, matka Włoszką. – W domu mówiło się po włosku i po niemiecku – wspomina Ganz. – Zawsze czułem, że świat jest większy niż jeden kraj, a przekraczanie granic nie było dla mnie problemem.

Na studia pojechał do Niemiec. Ale najważniejsze doświadczenia aktorskie zdobył w Bremie, gdzie spotkał swojego mentora Petera Zadka. To w jego przedstawieniach zagrał wiele szekspirowskich postaci.

W 1970 roku Ganz znalazł się wśród współzałożycieli zespołu „Berliner Schaubuhne”, a trzy lata później magazyn „Theater heute” ogłosił go aktorem roku 1973. Z teatrem Ganz był związany przez następne trzy dekady, jedną ze swoich największych kreacji scenicznych tworząc w 2000 roku w „Fauście” wyreżyserowanym przez Petera Steina. Dziś jednak mówi:

– Nie stanąłem na scenie od pięciu lat. I już nie chcę tam wracać. Niemiecki teatr poszedł w kierunku, który mi nie odpowiada. Aktorzy wygłupiają się, sztuki są pisane pod publiczkę, nie mam zamiaru brać w tym udziału. Zresztą moim światem stały się filmy wymagające zupełnie innego typu aktorstwa. W teatrze muszę grać całym sobą, pamiętać o rękach, nogach, o wyrazistych gestach, o modulacji głosu, bo musi mnie usłyszeć widz w ostatnim rzędzie. Film jest intymny, kamera podchodzi blisko, nie zmusza mnie do udawania. Mogę zdać się na własną wyobraźnię, przestać nieustannie myśleć o technice.

Dzisiaj filmografia Bruno Ganza obejmuje blisko 100 tytułów. – Nie mam swoich ulubionych obrazów – mówi. – Nie oglądam ich na okrągło, niektórych nawet nie mam na DVD. Czasem zdarza mi się coś złapać w pokoju hotelowym albo na jakimś festiwalu, który organizuje mi retrospektywę. Zresztą filmy są własnością widzów, a nie aktorów. Mnie zostają wspomnienia z planu, ze spotkań z ludźmi, z miejsc, które odwiedzam.

Swoją pierwszą rolę w filmie dostał w 1960 roku, ale to był falstart i niewypał. Naprawdę jego ekranowa kariera zaczęła się dopiero w połowie lat 70., gdy wystąpił w „Markizie O.” Erica Rohmera.

– To była niemiecka historia, graliśmy po niemiecku, w Niemczech – opowiada. – Podejrzewałem, że Rohmer nie do końca nad tą sytuacją panował, ale i tak na planie czuło się jego geniusz.

Rok później wystąpił w „Amerykańskim przyjacielu” Wima Wendersa.

– Bruno był do tego filmu rewelacyjnie przygotowany – opowiadał w Tallinie Wenders. – I wszystko szło świetnie, dopóki nie przyjechał Dennis Hopper. Kręcą pierwszą wspólną scenę, a Dennis nie zna dialogów, niemal nie wie, co ma grać. Widzę jak spokojny i elegancki zazwyczaj Bruno coraz bardziej czerwienieje, a wreszcie odwija się i pięścią wali Hoppera w twarz. Hopper nie pozostaje mu dłużny, zaczyna się bijatyka. Pomyślałem wtedy: „Koniec filmu”. Ale, o dziwo, następnego dnia obaj panowie stawili się na planie zaprzyjaźnieni, w świetnej komitywie. Odtąd Hopper co wieczór prosił mnie o tekst na następny dzień. Potem mówił, że prawym sierpowym Ganz uratował mu życie. A w każdym razie karierę i szacunek dla samego siebie.

W „Boys from Brasil” Ganz spotkał się ze swoim guru Laurencem Oliverem. „Nosferatu-wampir” pozwolił mu zetknąć się z Klausem Kinskim. – To był dziwny facet – mówi. – W stosunku do mnie zachowywał się przyzwoicie. Ale ekipą pomiatał. Zwłaszcza pracownikami niższej rangi, co było wyjątkowo nie fair, bo nie mogli mu odpowiedzieć. Natomiast z Herzogiem Kinski żył w absolutnej symbiozie. Byli jak jedno, dwugłowe ciało. Rozumieli się rewelacyjnie.

Jego reżyserem okazał się Wim Wenders. Po „Amerykańskim przyjacielu” nakręcili razem wiele filmów. Najważniejszy to pochodzące z 1987 roku „Niebo nad Berlinem” – historia zakochanego anioła, który spływa do powojennego Berlina i dla miłości chce się wyrzec nieśmiertelności.

– Dla mnie ten film ma dzisiaj wymiar niemal dokumentu – mówi Ganz. – Oglądałem go niedawno. Miałem wrażenie, że patrzę na świat, który odszedł na zawsze i już nigdy nie wróci. Ale pamiętam, że w czasie, gdy kręciliśmy ten film, mieliśmy z moją postacią sporo problemu. Budując postać, zawsze zastanawiam się: kim jest bohater, jakie ma korzenie, co lubi robić, co go denerwuje, czy jest inteligentny, co go wzrusza, co je, jak podaję rękę, w jakie interakcje wchodzi z ludźmi. W przypadku anioła większość tych rzeczy nie istnieje. Mogłem tylko chodzić i patrzeć, niewidziany przez ludzi. Bardzo trudne zadanie.

[srodtytul]Inaczej niż Chaplin[/srodtytul]

Zagrał jeszcze raz anioła Damiela po latach w „Tak daleko, tak blisko”. – Wiedziałem od początku, że w tym scenariuszu jest zbyt wiele: od Hitlera po rosyjską mafię – mówi krótko aktor. – Ale żal mi było Wima, którego krytycy w Cannes kompletnie zmiażdżyli. Reżyserowi znacznie trudniej jest się podnieść po złym filmie niż aktorowi po złej roli.

To prawda. Dwa lata później Ganz trafił do Cannes z nagrodzonym Złotą Palmą obrazem Angelopoulosa „Wieczność i jeden dzień”, a w 2004 roku zagrał w „Upadku”. To był pierwszy – od 1955 roku, od „The Last ten Days of Hitler” G.W. Pabsta – niemiecki film, który pokazywał Hitlera.

– Miałem sporo wątpliwości, czy powinienem grać tę postać – przyznaje.

– Zdawałem sobie sprawę, że ona do mnie przylgnie, że ludzie przez wiele, wiele lat będą na mnie patrzeć jak na odtwórcę roli Hitlera. Ale kiedy już się zdecydowałem, potraktowałem to jako wielkie wyzwanie. Początkowo założyłem, że trudno Hitlera naśladować, trzeba pójść w satyrę, przerysowanie. Tak jak Chaplin. Ale potem pomyślałem, że nie jestem Chaplinem i muszę znaleźć własny sposób na rolę. Zwłaszcza że pierwszy raz w życiu grałem postać autentyczną. I to na dodatek człowieka, którego wizerunek znany jest każdemu. Czytałem wszystko, co wpadło mi w ręce, oglądałem materiały archiwalne. Wiedziałem, że pod koniec życia Führer miał parkinsona, jeździłem więc do szwajcarskiej kliniki, by obserwować zachowanie ludzi cierpiących na tę chorobę. Starałem się pojąć psychikę Hitlera, wyobrazić sobie, jak znosi klęskę. Zrozumiałem, że był nieobliczalny, zmieniał się jak kameleon. Uważał się za artystę, miał mnóstwo kompleksów, które przykrywał wybuchami wściekłości. Rewelacyjnie panował nad tłumem, mówił masom to, co najbardziej chciały usłyszeć. A pod koniec swoich dni uważał, że naród niemiecki nie zasłużył na takiego przywódcę jak on, że rodacy nie rozumieją jego idei i nie są dostatecznie silni, by za nim podążać. Po wszystkich swoich studiach nie potrafiłbym powiedzieć, jaki był naprawdę. Ale też nie mogłem zapomnieć, że za tym człowiekiem poszły masy. Że Niemcy na niego czekali, był wytworem tego społeczeństwa.

Ganz przyznaje, że bał się, iż „Upadek” wykorzystają w swojej propagandzie neonaziści.

– Fakt, że tak się nie stało, jest naszym wspólnym sukcesem – twierdzi.

[srodtytul]Ameryka za daleko[/srodtytul]

Aktor, który mówi biegle w pięciu językach, w tym również po angielsku, wpadł w oko twórcom amerykańskim. Ale Hollywood nigdy Ganza nie ciągnął. Odmawiał wielokrotnie, bo – jak mówi – na ogół przysyłano mu strasznie głupie scenariusze. Jednak w kilku ważnych produkcjach brał udział.

– Zadzwonił Jonathan Demme. Widziałem jego genialne filmy: „Milczenie owiec” i „Filadelfię”. Zaproponował mi rolę w „Kandydacie”, opowiadał, że w moich oczach odbija się dusza. Mówił do mnie czule jak do kobiety. Nie mogłem mu odmówić... – śmieje się aktor.

Ostatnio Ganz pojawił się też w „Youth without Youth” Francisa Forda Coppoli i „Lektorze” Stephena Daldry’ego.

– Kino amerykańskie to olbrzymia machina, wielkie pieniądze. Jednak najważniejsi są ludzie. Dlatego różnice między grą w Europie i Ameryce w gruncie rzeczy nie są takie wielkie. Podobne emocje wywołuje we mnie praca w wielkim filmie hollywoodzkim i skromnym obrazie niemieckim – mówi Bruno Ganz, ale zaraz dodaje, że Ameryka jest daleko, a on czuje się aktorem europejskim:

– Europa to Niemcy, Francja, Włochy i wiele innych krajów. Lubię tę kulturową różnorodność, ale też czuję w niej wspólną wrażliwość. Nie patrzę na filmy jak krytyk. Kino to moje życie. Bardzo osobista sprawa. Dialog ze sobą, z reżyserem, z innymi aktorami, wreszcie z widzem. Dlatego chcę pracować wśród ludzi, z którymi możemy się zrozumieć.

Tydzień temu, odbierając w Tallinie Europejską Nagrodę Filmową, wydawał się skrępowany. Z twarzą pooraną zmarszczkami wyglądał na więcej niż swoje 69 lat. Kiedy Wim Wenders wygłaszał laudację, nerwowo mrużył oczy. Słuchał peanów na swoją cześć z miną „Czy to na pewno o mnie?”, z wyraźnym trudem przetrwał długą owację na stojąco, po czym szybko uciekł ze sceny.

Patrzyłam na tego drobnego, starszego pana, słuchałam, jak mówi cichym, matowym głosem. Bardzo zwyczajny, niemal przezroczysty. Wielokrotnie już przekonywałam się, że wielcy aktorzy często są niepozorni, niemal niezauważalni. Rozkwitają dopiero na deskach teatru albo na ekranie.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Portugalska rewolucja goździków. "Spotkałam wiele osób zdziwionych tym, co się stało"
Plus Minus
Kataryna: Ministrowie w kolejce do kasy
Plus Minus
Decyzje Benjamina Netanjahu mogą spowodować upadek Izraela
Plus Minus
Prawdziwa natura bestii
Plus Minus
Śmieszny smutek trzydziestolatków