Powrót herosów

Wydawało się, że odeszli na zawsze. Że nie pasują do obecnej rzeczywistości. A jednak mocni mężczyźni z bronią wracają, bo zatęskniliśmy za nimi i prostotą ich świata.

Publikacja: 20.08.2010 11:16

Sylvester Stallone i Mickey Rourke w „Niezniszczalnych”

Sylvester Stallone i Mickey Rourke w „Niezniszczalnych”

Foto: Monolith

Niezniszczalni herosi, niezaprzątający sobie głowy zbędnymi niuansami. Chodzący testosteron. Co im tam agenci w stylu Bourne’a czy walczącego z kafkowskim układem Boba Barnesa z „Syriany”, którzy ujawniają związki polityki i biznesu, a w walce z wielkimi korporacjami z góry są na przegranych pozycjach. Prawdziwi faceci zbawiają ludzkość, rzucając w przeciwnika nożem albo puszczając serię z broni maszynowej. Tak jak bohaterowie „Niezniszczalnych”, którzy weszli na ekrany w USA przed tygodniem i podczas trzech pierwszych dni wyświetlania zarobili 35 mln dolarów, plasując się na pierwszym miejscu amerykańskiej listy przebojów kasowych.

Sylvester Stallone sięgnął do starych, sprawdzonych wzorów kina akcji z lat 80., z epoki silnej Ameryki Ronalda Reagana. Grupa najemników wyrusza do Ameryki Południowej, by pokonać latynoskiego dyktatora zagrażającego światu. Na ekranie królują twardziele, a to, co w dzisiejszych filmach generuje się na komputerach, tu robią kaskaderzy.

– W „Niezniszczalnych” nie ma lotniskowców ani samolotów odrzutowych. Tu facet wali przeciwnika w gębę albo rzuca w niego toporem. Takie było założenie. Ktoś może powiedzieć, że to anachronizm, ale nasz film to starcie mężczyzn z mężczyznami. A także wielka apoteoza przyjaźni. Bo samotność jest bardziej zabójcza niż wystrzelona kula – mówi reżyser.

Droga do zrealizowania tego filmu nie była łatwa. Idea ożywienia dawnych herosów nie wszystkim i nie od razu trafiła do przekonania. W listopadzie 2007 roku Stallone wziął udział w American Film Market w Santa Monica i nie znalazł inwestorów. Dopiero kilka miesięcy później trafił na niezależnego producenta Avi Lernera, który domknął budżet filmu, zbierając 85 mln dolarów. 50 mln uzyskał z międzynarodowej przedsprzedaży, 10 mln wysupłał z własnej kieszeni, 20 mln wniosła firma Lions Gate w zamian za prawo do dystrybucji na terenie USA, Kanady i Wielkiej Brytanii. Dalsze 40 mln dolarów przeznaczyła na promocję filmu.

[srodtytul]Stara gwardia [/srodtytul]

Producenci chcieli promować „Niezniszczalnych” jako wielkie wydarzenie: po raz pierwszy w jednym filmie udało się zgromadzić tyle dawnych gwiazd kina akcji. Poza samym Stallone ze starej gwardii wystąpili jeszcze:

Dolph Lundgren, Mickey Rourke, a nawet – w epizodach – Bruce Willis i Arnold Schwarzenegger. Ale strategia marketingowa opierała się nie tylko na wykorzystaniu sentymentów dzisiejszych pięćdziesięciolatków. Z rozmysłem zostali też dobrani młodsi wykonawcy – Jet Li i Jason Statham. Inwestorzy liczą na spore wpływy z rynku pozaamerykańskiego, a wiadomo, że Li cieszy się ogromną popularnością w Azji, Statham zaś może przyciągnąć do kin Europejczyków. Próbując zainteresować publiczność poniżej 30. roku życia, szefowie Lions Gate wiele uwagi poświęcili reklamie w Internecie, głównie na YouTube. Zabawne zajawki filmu obejrzało w sieci ponad 1,5 mln internautów. Męską widownię przekonywano do „Niezniszczalnych”, wykupując telewizyjny czas reklamowy podczas meczów mistrzostw świata w piłce nożnej oraz – o czym nie mówi się zbyt głośno – umieszczając ogłoszenia na portalach pornograficznych.

No i na razie wszystko gra. W czasie hucznej premiery w Grauman’s Chinese Theatre w Hollywood Stallone promieniał. Uszczęśliwiony machał do tłumów zgromadzonych na ulicy, za barierkami. Potem, z dystansem do siebie samego, zażartował w rozmowie z dziennikarzem „The Los Angeles Times”: „Nie przypuszczałem, że jeszcze kiedykolwiek znajdę się w Graumanie, nie kupując w kasie biletu”.

Jednak reklama reklamą, a nie ulega wątpliwości, że największym magnesem przyciągającym widzów do kin są zmartwychwstali herosi. Gwiazdorzy, którzy swoje największe triumfy święcili 30 lat temu. Bruce Willis czyli

McClane ze „Szklanej pułapki”, Arnold Schwarzenegger w rolach Johna Matriksa z „Commando” i Predatora, Sylvester Stallone jako Rambo czy Cobra byli wówczas na ekranie niepokonani. Bez drgnięcia powieki zabijali całe zastępy wrogów, wychodzili cało z każdej opresji, mścili się za krzywdy wyrządzone swojej rodzinie, ratowali dobrobyt i honor Ameryki.

W okresie reaganowskiego prosperity królowali na ekranie niepodzielnie, potem ich czas się skończył. W drugiej połowie lat 90., w dekadenckiej atmosferze końca wieku, stali się anachroniczni. Z facetów wyznających jasne, proste zasady zamienili się w prymitywnych prostaków. Musieli ustąpić miejsca innym. Najpierw wiecznym chłopcom – od tych najmłodszych, takich jak Brad Pitt czy Leonardo DiCaprio, do starszych, jak Michael Douglas, który nawet zagrał w filmie pod znamiennym tytułem „Cudowni chłopcy”. Aktorzy kreowali bohaterów lekko traktujących życie, trochę cynicznych, trochę niepewnych, zawiedzionych rzeczywistością, niedających sobie rady ze sobą i z otaczającą ich rzeczywistością. W nowym wieku typ bohatera zmienił się znowu. Po 11 września wiecznych chłopców zastąpili na ekranie mężczyźni uwikłani w konflikty świata, agenci, dla których ważniejsza od siły mięśni okazywała się siła wyobraźni i inteligencji.

O dawnych herosach widzowie i producenci niemal zapomnieli. Szalony Max Mel Gibson spełniał się w reżyserii, zbladły gwiazdy Dolpha Lundgrena, Jeana-Claude’a Van Damme’a czy Chucka Norrisa. Nie mogła odnaleźć się nawet wielka trójka przyjaciół połączona siecią zakładanych wspólnie restauracji Planet Hollywood. Schwarzenegger rzucił się w politykę, Stallone usiłował z mozołem zmienić swój image mięśniaka, wyraźnie zmiękł i złagodniał Bruce Willis. Ale czas przemiany był dla nich wszystkich trudny. Każdy przeżył go na swój sposób.

[srodtytul]Przegrany Rambo[/srodtytul]

Pamiętam, jak wielkie wrażenie sprawiło na mnie spotkanie z Sylvestrem Stallone w 2003 roku podczas festiwalu w Wenecji. Spodziewałam się zobaczyć troglodytę, a naprzeciwko mnie usiadł wyciszony, zgorzkniały i refleksyjny człowiek z głęboko zakodowanym poczuciem przegranej.

Wszedł do historii kina jako naiwny pięściarz Rocky Balboa i Rambo – ekskomandos z Wietnamu, który na gwałt odpowiada gwałtem. Krytycy przez całe lata nie uważali go za aktora utalentowanego: ot, szerokie bary, ogromne bicepsy, oczy z opadającymi powiekami, dość nieruchoma twarz – efekt porażenia okołoporodowego, z którym walczył przez długie lata. Ale tłumy za nim szalały. Miał świadomość, że za tę sławę płaci wysoką cenę:

– Kiedy zagrałem Rambo, natychmiast przylgnęła do mnie etykieta bezmózgowca – powiedział mi wtedy. – To naturalne: facet w okularkach, niewysportowany i dobrze ubrany od razu w oczach innych ma więcej punktów IQ. A jak ktoś pokazuje bicepsy, wiadomo, ćwierćinteligent.

W latach 90. próbował wyrwać się z zaklętego kręgu silnych facetów.

– Mam świadomość, że mój czas minął – przyznał szczerze. – Ludzie się zmienili, świat się zmienił. Ja sam też się zmieniłem. Teraz musiałbym już chyba grać „Grambo” – dziadka mojego bohatera.

W „Na krawędzi” wcielił się w himalaistę, który czuje się odpowiedzialny za śmierć dziewczyny, w „Tunelu” – w człowieka z przeszłością. Znakomitą kreację stworzył w „Coplandzie” jako zwalisty, niedosłyszący, nieudaczny policjant.

– Przytyłem 16 kilogramów, próbowałem udowodnić, że mogę zagrać faceta przegranego, że potrafię odnaleźć się na ekranie i teraz, gdy nie mam już 30 lat. Pracowaliśmy bez pieniędzy, kochaliśmy ten film. Tymczasem w Stanach „Copland” zdeptano, a mnie on wręcz zaszkodził. Producenci mówili: „Stary, gruby”, nie zaakceptowali mnie w roli charakterystycznej. Przez trzy lata nikt do mnie z Hollywood nie zadzwonił. Zostałem ukarany, bo przykleili mi etykietkę, a ja próbowałem ją oderwać.

Na początku nowego wieku Stallone szamotał się, próbował wrócić na ekran, choćby w filmie dla dzieci „Spy Kid 3”. Nie wychodziło. Spytałam go wtedy, czy spadanie z Olimpu boli.

– Pewnie, że boli – odpowiedział bez krygowania się. – Byłbym hipokrytą, gdybym mówił, że nie. Każdy aktor lubi być kochany, inaczej nie wybrałby tego zawodu. Ale też sława ma różne oblicza. Poznałem je i dlatego mam dystans do wszystkiego, co dzieje się wokół. Kiedy takiego dystansu nie miałem, omal nie utonąłem. Po sukcesie „Rocky’ego” przewróciło mi się w głowie. Szalałem, odcinałem kupony od popularności. Włóczyłem się po nocnych lokalach, piłem, zaliczałem dziewczyny. Zniszczyłem swoje pierwsze małżeństwo. Bo sławie też trzeba umieć stawić czoła. Podobnie jak porażce. Teraz już umiem się uporać i z jednym, i z drugim.

[srodtytul]Pojedynek z wizerunkiem[/srodtytul]

Bruce Willis zawsze był wszechstronniejszy od Stallone’a, ale i on – zyskując sławę jako McClane ze „Szklanej pułapki” – należał na przełomie lat 80. i 90. do twardzieli ekranu. I w nowej erze próbował wyswobodzić się z tego wizerunku.

– Każdy z nas chce się wydobyć się ze schematów – mówił mi w wywiadzie. – Więcej, musimy to robić, bo starzejemy się i chcemy znaleźć dla siebie nowe miejsce w kinie. Widzę, jak wielki wysiłek zrobił Mel Gibson, który borykał się z wizerunkiem mściciela z „Zabójczej broni”. Tak do końca wyzwolił się z niego dopiero dzięki filmom, które sam wyreżyserował. Ja zawsze myślałem, że gdy skończę czterdziestkę i na twarzy pojawią mi się pierwsze zmarszczki, będę dostawał inne scenariusze. Myliłem się, stale tkwiłem w szufladce mocny mężczyzna, coraz bardziej niemodny i odstawiany do lamusa. Dlatego zacząłem stopniowo przełamywać image zbawcy świata. Na ekranie udowadniałem, że się zmieniam. Przecież nawet bohaterowie „Szklanej pułapki” i „Armageddonu” są tak różni. Ten drugi ratuje ludzkość od zagłady, ale sam jest człowiekiem kompletnie przegranym. 20 lat temu nie zagrałbym tak tej roli. Musiałem do niej dojrzeć, zakosztować ojcostwa, przegrać kilka życiowych pojedynków.

Próbował sił w nowych gatunkach, szukając na ekranie dystansu do bohaterów. Wystąpił w „12 małpach” Terry’ego Gilliama, „Pulp Fiction” Quentina Tarantino, potem w dwóch częściach „Sin City” Franka Millera i Roberto Rodrigueza. Odkleił od siebie etykietę twardziela piękną rolą w „Szóstym zmyśle”, ale wystarczy przejrzeć jego filmografię z ostatniej dekady, żeby zrozumieć, że tak naprawdę nie miał dobrej passy.

[srodtytul]Gubernator Kalifornii[/srodtytul]

Najlepiej poszło największemu twardzielowi ekranu Arnoldowi Schwarzeneggerowi. Syn policjanta z austriackiego miasteczka Thal, zwycięzca konkursów kulturystycznych, zdobywca tytułów Junior Mister Europe i Mister Univers, w amerykańskim kinie zrobił niebywałą karierę. 188 cm wzrostu, 108 kg wagi, wielkie muskuły, do tego twardy, niemiecki akcent, który każdego innego imigranta z Europy zepchnąłby do ról drugoplanowych. Tymczasem on został megagwiazdą. Zasłynął jako tytułowy „Conan Barbarzyńca”, który mści się za śmierć rodziców, ekskomandos przemierzający Amerykę Południową w poszukiwaniu porywaczy córki z „Commanda”, heros walczący z obcymi w „Predatorze”, radziecki superagent Żelazna Szczęka z „Czerwonej gorączki”, a wreszcie jako cyborg z „Terminatora”. Stał się uosobieniem amerykańskiego narodowego mitu: pucybutem, który zmienił się w milionera. Ba, poślubił nawet dziennikarkę Marię Shriver, siostrzenicę prezydenta Johna Kennedy’ego.

Ale Schwarzenegger jest mądrym człowiekiem – zawsze był gotowy do wycofania się z kina. Skończył ekonomię i świetnie lokował swoje potężne gaże. Zaczął też angażować się w akcje społeczne i w politykę. Jeszcze w 1990 roku, za prezydentury George’a Busha seniora, został przewodniczącym prezydenckiej rady do spraw sportu, później stanowej rady Kalifornii. Nikt nie był zdziwiony, gdy w 2003 roku w „The Tonight Show with Jay Leno” ogłosił, iż zamierza się ubiegać o fotel gubernatora Kalifornii.

– To najtrudniejsza decyzja, jaką w życiu podjąłem – powiedział wówczas.

Zwyciężył, a trzy lata później wybrano go na to stanowisko po raz drugi. Schwarzenegger zyskał przydomek Governator (od terminatora) lub Conan the Rebublican (Conan Republikanin). W Internecie można było przeczytać o jego wpadkach, ale Kalifornia go polubiła. Obniżył podatki i ograniczył przywileje socjalne, zmniejszając koszty prowadzenia biznesu. Jest twardym, konserwatywnym gubernatorem, nigdy nie podpisał aktu ułaskawienia, choć za jego kadencji wykonano wyroki śmierci na trzech przestępcach. Ale po latach sprzeciwów zaapelował ostatnio o uznanie małżeństw homoseksualnych, złożył też parafkę pod projektem ustawy ułatwiającej celebrytom walkę z paparazzi.

„Ja tu jeszcze wrócę” – zapowiadał w „Terminatorze”. I rzeczywiście wrócił, ale tylko na chwilę. „Dajcie tę robotę mojemu przyjacielowi, on lubi zabawy w dżungli!” – mówi w „Niezniszczalnych” Arnold Schwarzenegger, wskazując na Sylvestra Stallone. I odchodzi. Ale czy rzeczywiście znika z ekranu? Już niedługo kończy się jego kadencja jako gubernatora stanu Kalifornia.

Dziś coraz częściej słyszy się, że Schwarzenegger, choć republikanin, może objąć stanowisko w administracji Obamy, albo – jak Ronald Reagan – powalczy o urząd prezydenta Stanów Zjednoczonych. Jednak, żeby start w tych wyborach mu umożliwić, musiałaby zostać wprowadzona poprawka do konstytucji, bo Arnold nie urodził się w USA. Czy nie prościej będzie mu więc odzyskać pozycję gwiazdy w fabryce snów?

[srodtytul]Twardziele znów w cenie[/srodtytul]

Już od kilku lat jesteśmy świadkami odradzania się dawnych twardzieli. W 2006 roku Sylvester Stallone pojawił się na ekranie jako Rocky Balboa, a dwa lata później jako Rambo. Bruce Willis w 2007 roku wrócił w czwartej części „Szklanej pułapki” i właśnie przygotowuje się do piątej. Niedawno przez polskie ekrany przeszła „Drużyna A” nawiązująca do serialu z lat 80., w grudniu trafi do kin „Tron. Dziedzictwo”.

I nie oszukujmy się, to nie hollywoodzcy producenci wskrzesili Johna McClana, Rambo, członków drużyny A i wreszcie niezniszczalnych. To my za nimi zatęskniliśmy.

Poczucie zagrożenia zawisło nad naszymi ulicami, nad codziennym życiem. Wiek XX zaczął się od 11 września 2001 roku, potem przyniósł wojnę iracką, konflikt świata zachodniego i islamu, poważny krach finansowy i kryzys, którego końca dotąd ekonomiści nie obwieścili.

Nowi idole filmowi – żyjący wiecznie na haju Michael Pitt, chuderlawy Jude Law, delikatny Jake Gyllenhaal czy pełen niepokoju Adrien Brody – nie są w stanie zapewnić nam poczucia bezpieczeństwa, którego potrzebujemy dziś bardziej niż kiedykolwiek, choćby płynącego z ekranu. Dlatego Stallone i jego dawni kompani zamiast siedzieć w fotelach i spokojnie niańczyć wnuki, znów biegają po ekranie z pistoletami. Dawno przestaliśmy wierzyć w bajki, w których dobro pokonuje zło, ale choćby przez chwilę – przez te dwie godziny spędzone w przybytku X muzy – chcemy mieć pewność, że ktoś w ostatniej chwili uchroni nas od tragedii.

Więc jasne: „Niezniszczalni” to w dzisiejszym repertuarze kuriozum. Lou Lumick z „New York Post” nazwał ten film naładowaną testosteronem bzdurą, tak kompletnie wypraną z jakiejkolwiek myśli, że staje się męskim odpowiednikiem „Seksu w wielkim mieście”. Anthony Lane z „New Yorkera” napisał, że „Niezniszczalni” to zapierający oddech przykład braku wyobraźni, dodając złośliwie, że Stallone tracił na planie tak wiele energii, by podtrzymać swoje opadające powieki, że nie starczyło mu już siły na reżyserowanie. Ale byli i tacy, którzy z rozrzewnieniem spojrzeli na ten oldschoolowy, niemodny obraz, zwłaszcza że trudno odmówić mu humoru i dystansu.

Powodzenie w kinach zaś sprawia, że twórcy „Niezniszczalnych” mówią już głośno to, co było tajemnicą poliszynela od początku. Stallone szykuje sequel tego filmu. I ma szansę znów zdobyć publiczność, bo jak mówi:

– Jeden raz w życiu, choćby przez krótką chwilę, człowiek musi poczuć się nieśmiertelny. Inaczej nie uwierzy, że kiedykolwiek żył.

A Arnold Schwarzenegger wtóruje mu:

– Przegrana nie wchodzi w grę. Wszystkim musi się udać.

Niezniszczalni herosi, niezaprzątający sobie głowy zbędnymi niuansami. Chodzący testosteron. Co im tam agenci w stylu Bourne’a czy walczącego z kafkowskim układem Boba Barnesa z „Syriany”, którzy ujawniają związki polityki i biznesu, a w walce z wielkimi korporacjami z góry są na przegranych pozycjach. Prawdziwi faceci zbawiają ludzkość, rzucając w przeciwnika nożem albo puszczając serię z broni maszynowej. Tak jak bohaterowie „Niezniszczalnych”, którzy weszli na ekrany w USA przed tygodniem i podczas trzech pierwszych dni wyświetlania zarobili 35 mln dolarów, plasując się na pierwszym miejscu amerykańskiej listy przebojów kasowych.

Sylvester Stallone sięgnął do starych, sprawdzonych wzorów kina akcji z lat 80., z epoki silnej Ameryki Ronalda Reagana. Grupa najemników wyrusza do Ameryki Południowej, by pokonać latynoskiego dyktatora zagrażającego światu. Na ekranie królują twardziele, a to, co w dzisiejszych filmach generuje się na komputerach, tu robią kaskaderzy.

Pozostało 94% artykułu
Plus Minus
Decyzje Benjamina Netanjahu mogą spowodować upadek Izraela
Plus Minus
Prawdziwa natura bestii
Plus Minus
Śmieszny smutek trzydziestolatków
Plus Minus
O.J. Simpson, stworzony dla Ameryki
Plus Minus
Upadek kraju cedrów