Czy demokracje potrafią się bronić

Zdolność do kwestionowania swoich wartości była zawsze przejawem żywotności Zachodu. Doprowadzona jednak do ekstremum staje się tendencją samobójczą

Publikacja: 20.09.2008 01:44

Czy demokracje potrafią się bronić

Foto: Rzeczpospolita, Janusz Kapusta JK Janusz Kapusta

Śmierć dziesięciu francuskich żołnierzy w zasadzce talibów powoduje, że rząd w Paryżu rozważa wycofanie się z Afganistanu. Śmierć trzech polskich żołnierzy każe władzom w Warszawie zastanawiać się nad polską doktryną militarną. Serwisy informacyjne podają, że zachodni alianci przegrywają wojnę w Afganistanie, gdyż przez siedem lat walk odnotowali blisko 900 ofiar śmiertelnych, czyli mniej niż w ciągu dwóch miesięcy w polskich wypadkach drogowych. Wszystkie te i ogromna liczba innych przykładów mogłyby stanowić przesłankę do wysunięcia tezy, że współczesne demokracje nie potrafią prowadzić wojny, a więc skazane są w relatywnie krótkim czasie na zagładę.

Wojna jest stanem wyjątkowym, w którym normą staje się zabijanie ludzi na dużą skalę. Wojna jest złem, ale jeśli zmuszeni jesteśmy ją podjąć, musimy zaakceptować jej ponure konsekwencje. Najbardziej drastyczną z nich jest konieczność śmierci licznych uczestniczących w niej żołnierzy, a także osób cywilnych. Jeśli nie potrafimy tego przyjąć, to nie powinniśmy zgadzać się na wojnę.

Dla państw, które szanują życie ludzkie i traktują je jako fundamentalne dobro, wojna powinna być ostatecznością. Nic jednak nie wskazuje, abyśmy w możliwej do przewidzenia przyszłości mogli jej uniknąć. Społeczeństwa, dla których osoba ludzka jest wartością najwyższą, muszą się bronić przed barbarzyńcami i agresywnymi państwami powodowanymi fanatycznymi ideologiami. Obrona oznacza także wielokrotnie zaangażowanie się w pomoc krajom i narodom zaatakowanym przez tego typu agresora.

Sprawę komplikuje postęp technologiczny, który sprawia, że współcześnie obrona niekiedy musi oznaczać uderzenie wyprzedzające. Zniszczenie przez Izrael reaktorów atomowych Saddama Husajna uratowało Bliski Wschód przed kataklizmem. Być może niedługo podobna konieczność pojawi się w wypadku Iranu, tylko że w tej sytuacji nie wystarczy jednorazowy nalot, a żeby zapobiec wojnie nuklearnej, trzeba będzie podjąć wojnę konwencjonalną.

Jeszcze innym problemem jest zagadnienie interwencji humanitarnych. Czy wobec aktów ludobójstwa, jak np. w Rwandzie, państwa Zachodu powinny pozostawać bierne? A jeśli nie, to jakie należy przyjąć kryteria podejmowania decyzji, jakie środki i metody należy stosować? Wyobrażenie, że sprawy te załatwia prawo międzynarodowe, jest więcej niż naiwne. Konwencje międzynarodowe dalekie są ciągle od przekształcenia się w spójny system praw, zwłaszcza że – co najważniejsze – nie tylko nie działają, ale i trudno sobie współcześnie wyobrazić działanie ponadnarodowych instytucji nadzorujących przestrzeganie takiego prawa. Wprawdzie UE jest przykładem hiperregulacji prawnej, ale nie obejmuje ona państw, które dzielą konflikty mogące przerodzić się w wojnę, i to nie owe regulacje wyeliminowały zagrożenie tego typu konfliktami. ONZ, który od początku był tworem kalekim, dziś, gdy przewodniczący jego zgromadzenia, komunista z Nikaragui, występuje z potępieniem „agresji gruzińskiej na Osetię”, jest już wyłącznie własną karykaturą. Chociaż co jakiś czas państwa europejskie organizują pod auspicjami ONZ trybunały sądzące przeszłe zbrodnie na międzynarodową czy międzyetniczną skalę, jak te osądzające zbrodnie w byłej Jugosławii czy Rwandzie, ale równocześnie nie są w stanie nawet potępić ludobójstwa rosyjskiego w Czeczenii czy prześladowania Tybetańczyków i Ujgurów przez Chiny.

Naiwnością jest też wyobrażenie, że doskonałość techniczna i przewaga państw cywilizowanych nad barbarzyńcami umożliwi interwencję bez strat ludzkich. Podczas działań w Iraku czy Afganistanie, biorąc pod uwagę ich skalę, straty zredukowane zostały do minimum. Uniknięcie ich było jednak niemożliwe. Uzasadniona ostrożność prowadząca do minimalizacji ofiar nie może się przekształcić w priorytet unikania za wszelką cenę strat własnych. Taka postawa uniemożliwia zwycięstwo i stawia pod znakiem zapytania samo zbrojne zaangażowanie. Optymalnym sposobem na uniknięcie ofiar działań bojowych jest nie prowadzić ich w ogóle.

Wraz z trwaniem walk przeciwnicy Zachodu uzyskiwać będą wiedzę o jego słabościach i możliwościach wyrządzenia mu kolejnych szkód. Współczesny terroryzm wynajduje metody, którym coraz trudniej przeciwdziałać, jak np. samobójcze ataki. Uderzenie na World Trade Center było demonstracją stanu rzeczy, w którym nawet największa potęga współczesnego świata nie jest bezpieczna wobec ataku radykalnie słabszego przeciwnika. Nadzieja, że uda się definitywnie wyeliminować tego typu zagrożenia, jest iluzją. Nowoczesną techniką posługiwać się mogą także wrogowie świata, który ją stworzył.

Pacyfizm jest ideologią infantylną, która służy krwiożerczym despotom. Max Weber w głośnym eseju „Polityka jako zawód i powołanie” uznał pacyfizm za przykład odrzucanej przez siebie „etyki przekonań”, której przeciwstawiał „etykę odpowiedzialności”. Abstrahując od dwuznaczności tego konceptu, zgodzić się trzeba, że pacyfizm jest przykładem doktryny lekceważącej zupełnie konsekwencje swoich działań. Jest odrzuceniem realności świata, a więc jego uwarunkowań, które powodują, że określone posunięcia wywołują takie, a nie inne efekty. Można w jakimś sensie przyjąć pacyfizm jednostek czy grup, które odwracają się od materialnej rzeczywistości i negują jej wartość. Tylko że taka, zwykle religijna, postawa leży na antypodach współczesnego pacyfizmu.

Wladimir Bukowski w szkicu „Pacyfiści kontra pokój” pokazał, jak inspirowane, tworzone i organizowane przez ZSRR ruchy pacyfistyczne w Europie Zachodniej działały – niezależnie od woli swoich uczestników – na rzecz totalitarnego mocarstwa, przygotowując planowany przezeń podbój kontynentu. Nie doszło do tego z powodu postawy Amerykanów, którzy potrafili pociągnąć za sobą Europę i przeciwstawić się sowieckiemu zagrożeniu, podejmując ryzyko wojny.

Logikę unikania za wszelką cenę konfliktu zbrojnego demonstruje postawa państw europejskich wobec polityki hitlerowskich Niemiec. Powstrzymanie jej w 1936 roku, kiedy Niemcy złamały traktat wersalski, remilitaryzując Nadrenię, wiązało się z ryzykiem starcia, które mogło kosztować życie nawet tysięcy ludzi. Ocaliłoby jednak dziesiątki milionów i Europę przed bezprzykładnymi zniszczeniami II wojny światowej.

Pacyfizm rozwijać się może wyłącznie w krajach o daleko posuniętej wolności indywidualnej i szacunku dla praw jednostki. W państwach autokratycznych nie ma dlań miejsca. Nic więc dziwnego, że inicjowany i wspomagany jest przez przeróżne despocje, które w ten sposób osłabiają, a nawet paraliżują możliwości obronne swoich przeciwników, czyli liberalnych demokracji. Tym samym pacyfizm działa przeciwko światu, dzięki któremu może istnieć.

Pacyfizm jest skrajnym przejawem braku rozumu politycznego. Dziś w Europie na większą skalę nie mamy z nim do czynienia, jednak jego istotne elementy dostrzegamy w dominujących na naszym kontynencie trendach. Słabość Europy, a generalnie współczesnych demokracji, choć najjaskrawsze jej przejawy dostrzegamy w Europie właśnie, polega na utopijnym wyobrażeniu, że nowoczesność prowadzić musi do eliminacji jakichkolwiek poważnych zagrożeń ludzkiej egzystencji. Jeśli więc zagrożenia takie się pojawiają, to odpowiedzialność za nie, zdaniem opinii publicznej, spada na polityków, którzy na czas nie umieli im zaradzić, albo wręcz na system, który okazał się mechanizmem niedoskonałym. Szukanie winnych wszelkich niedomagań bytowania człowieka, odrzucenie jakichkolwiek ofiar i wyrzeczeń zakłada absurdalną wiarę, że jesteśmy w stanie stworzyć doskonały mechanizm społeczny. Jeśli trafiamy na problem, oznacza to, że mechanizm należy albo naprawić, albo wymienić.

Ten infantylizm, na który wskazywał już w „Buncie mas” Ortega y Gasset, na dużą skalę wytworzony został przez państwo opiekuńcze. Wyobrażenie, że to państwo ma wziąć nas w opiekę i zapewnić bezpieczeństwo od kolebki aż po grób, jest zepchnięciem społeczeństwa w stadium zdziecinnienia. Polega ono na uzależnieniu od opiekuna, w tym wypadku państwa, a więc odrzucenia dojrzałości, której wyznacznikiem jest odpowiedzialność. Przestajemy czuć się odpowiedzialni za innych, przecież istnieją wyspecjalizowane instytucje, które powinny się o nich zatroszczyć, a więc i za swoich najbliższych, gdyż dobrze funkcjonujące państwo powinno o nich zadbać, i za siebie wreszcie, gdyż to opiekun powinien zapewnić nam wszelkiego typu bezpieczeństwo.

Relacja opiekun – podopieczny nie jest symetryczna. W zamian za opiekę oddajemy swoją suwerenność. Podopieczni nie mają obowiązku troszczyć się o opiekuna. A w tym wypadku jest nim państwo. Niknie więc koncepcja dobra wspólnego, które wymaga świadomego zaangażowania obywateli, gdyż załamuje się kategoria obywateli zastępowana przez zbiorowość klientów państwa. Obywatel ma świadomość odpowiedzialności za losy wspólne, klient ma poczucie potrzeb, które patron winien zaspokoić.

Odpowiedzialność związana jest nieodparcie z podejmowaniem wyborów, a wybory obciążone są ryzykiem błędu. Definitywne odrzucenie ryzyka to przekreślenie odpowiedzialności i złożenie jej w ręce opiekuna. A przed czym jak przed czym, ale przed zagrożeniem zewnętrznym patron winien bronić bezwzględnie.

Nie oznacza to, że w jakimkolwiek sensie infantylny klient czułby się odpowiedzialny za bezpieczeństwo wspólne. Od tego jest państwo, które ma zlikwidować wszelkie niebezpieczeństwa i odsunąć każde ryzyko. Nic dziwnego więc, że politycy współczesnej opiekuńczej demokracji robią wszystko, aby zagrożenia takie odsunąć jak najdalej, nawet jeśli zdają sobie sprawę, że oznacza to ich spotęgowanie już w bliskiej przyszłości.

Przedstawiłem w modelowej postaci konsekwencje systemu, który ciągle funkcjonuje w naszej cywilizacji. W rzeczywistości nie jest on tak spójny, gdyż prowadzi do autodestrukcji. Przede wszystkim trwoni środki materialne, dzięki którym mógł być wprowadzony w życie. W głębszym sensie jednak zużywa kapitał społeczny, a więc niszczy wspólnotę, która wypracowała warunki umożliwiające dłuższe trwanie nawet tak marnotrawnego ustroju.

Oczywiście są to procesy, które trwają długo. Kryzysy ekonomiczne podważyły model keynesowski, który w swoim ostatecznym wcieleniu miał być rodzajem perpetuum mobile zasilającym państwo opiekuńcze. Model ten jest więc ograniczany niekiedy do pewnego stopnia, rugowany, ale ciągle stanowi istotny element współczesnej cywilizacji europejskiej, który część europejskiego establishmentu usiłuje utrwalić w projekcie prawnym UE. W sferze świadomości zbiorowej poczynił on ogromne spustoszenia, które objawiają się w odrzuceniu odpowiedzialności i konieczności podejmowania ryzyka.

Model opiekuńczy ma swój istotny udział w obumieraniu cnót heroicznych w społeczeństwach zachodnich. Fundamentem tradycyjnej cnoty męstwa: greckiego arete czy jej rzymskiego odpowiednika virtus – jest umiejętność stawienia czoła przeciwnościom losu, na które jesteśmy skazani. Postawa klienta państwa opiekuńczego jest jego zaprzeczeniem. Zanik etosu heroicznego wydaje się jednak zjawiskiem szerszym.

Tradycyjnie zjawisko takie nazywane było zniewieścieniem i zauważane w różnych epokach jako przejaw schyłku i rozkładu określonych kultur, społeczeństw czy choćby środowisk. Określenie nie wiązało się z pogardą wobec kobiet, ale zakładało odmienność, a więc komplementarność ról obu płci. Mężczyźni, którzy zatracają męskie cnoty i odmawiają walki w potrzebie, nie są godni, by nazywać ich mężczyznami, a społeczeństwo, w którym niknie pierwiastek męski, skazane jest na zagładę. Tak samo byłoby w przypadku odwrotnym. Podział ten jest do pewnego stopnia umowny i wielokrotnie lepszym reprezentantem cnót męskich okazywała się kobieta.

Dziś owo zniewieścienie uzyskuje ideologiczną nadbudowę i jest dowartościowane w przeciwieństwie do cnót heroicznych, które trafiają na indeks postaw zakazanych. W skrajnej wersji prezentują to rozmaite ideologie kontrkulturowe, feministyczne w szczególności. Ten syndrom odrzucenia cnót heroicznych przeniknął dziś do jądra kultury europejskiej.

Niecałe dziesięć lat temu na Zamku Królewskim odsłonięta została wystawa „Bohaterowie naszej wolności”. Jej element stanowiły billboardy, na których prezentowani byli żyjący jeszcze, nieznani polscy bohaterowie II wojny światowej. Wystawa ściągnęła gromy na głowy swoich twórców. W „Tygodniku Powszechnym” pojawił się artykuł Magdaleny Środy, który najlepiej ujął argumenty przeciwników wystawy, czyli wrogów etyki heroicznej. Niepotrzebnemu nam, zdaniem autorki, i nawet niebezpiecznemu bohaterstwu przeciwstawia ona „cnoty małe”, jak rozsądek, oszczędność, uczciwość. Ponieważ nie są to jakości przeciwstawne, a raczej należałoby przyjąć, że dopełniające się i wzmacniające, wywody Środy można by uznać za resentymentalne odrzucenie etyki heroicznej.

Wyobrażenie, że w Europie współczesnej, a więc i w Polsce, doprowadzić można do niebezpiecznej eksplozji wojowniczości przez propagowanie cnót heroicznych – jest nonsensem. Równie odległe od naszej realności jest przeświadczenie o eliminacji zagrożeń współczesnego świata. W rzeczywistości równowaga, w której żyjemy, jest niezwykle krucha. Zresztą cnoty męskie niezbędne są również w czasie pokoju.

Przyjąć można, że społeczeństwa sukcesu, które oddaliły od swoich członków potrzebę bezpośredniej walki o byt i konfrontacji z zagrożeniami, muszą zatracać męskie cnoty. W nieodległej przyszłości padną więc ofiarą społeczeństw głodnych dóbr i statusu, które są udziałem współczesnego Zachodu. Czy możemy jednak pogodzić się z takim determinizmem, który odnajdziemy choćby u Oswalda Spenglera?

W czasach pokoju cnoty męskie realizują się we wszelkiego typu rywalizacji, w konkurencji. Zastępcza rola sportu ma w tym wymiarze charakter symboliczny. W Europie zwłaszcza trudno oprzeć się niekiedy wrażeniu, że igrzyska owe zastępować zaczynają prawdziwe życie. Stany Zjednoczone w dużej mierze zablokowały model opiekuńczości, który zdominował Europę. Konkurencja, poczucie odpowiedzialności, cnoty męskie ciągle jeszcze żywotne są za oceanem. Nic dziwnego więc, że to USA są w stanie konieczności podjąć interwencję zbrojną i wytrzymać jej koszty czas dłuższy. Przykład Wietnamu pokazał jednak, że i tamto społeczeństwo nie jest już gotowe do wyrzeczeń, do jakich było zdolne parę dekad wcześniej.

Cywilizacja informacyjna powoduje, że nawet daleka wojna dociera do każdego w krajach uczestniczących. W wysterylizowanej rzeczywistości Zachodu media poszukują intensywnych doznań, a nic nie jest bardziej intensywne niż walka i śmierć. Dziennikarze są dziećmi współczesnej cywilizacji, próbują więc uzasadniać prezentowaną przez siebie makabrę. Najłatwiej to zrobić pod hasłem poszukiwania recepty na pokazywane zło. Cnoty heroiczne w środowiskach opiniotwórczych są niemodne, odbiorcy medialni chcą szybkich i tanich rozwiązań, najprościej więc dowartościować obrazy okropieństw wojny, domagając się natychmiastowego jej zakończenia. Oczywiście, jak w wypadku pacyfizmu, bez najmniejszej refleksji nad efektem takiego posunięcia.

Wietnam był przykładem wojny przegranej przez Amerykanów w swoich mediach. W 1993 roku, podczas interwencji w Mogadiszu, zginęło kilkunastu żołnierzy amerykańskich. CNN, a w ślad za nim inne stacje transmitowały bez końca sceny pastwienia się tłumu nad zwłokami jednego z nich. Wystarczyło to do odwołania interwencji.

Jednak po ataku 11 września 2001 roku sytuacja się zmieniła. Śmierć ponad dwóch tysięcy Amerykanów zabitych przez terrorystów w sercu Stanów Zjednoczonych zmieniła postawy ich obywateli. Czy na długo?

Jeden z klasyków powiedział, że demokracje trudno zmusić do wojny, ale kiedy ją już podejmą, stają się niepokonane. Historia XX wieku potwierdzałaby tę maksymę. Jeszcze w latach 80. minionego wieku filozof francuski Jean-Francoise Revel wieścił ze smutkiem klęskę demokracji w starciu z totalitaryzmem. Kilka lat później Francis Fukuyama ogłaszał, że demokracja nie ma we współczesnym świecie konkurencji.

Demokracja jest jednak formą, którą wypełnia władca, czyli lud (demos). Współcześnie jego postawy kształtowane są w dużej mierze przez elity opiniotwórcze, które kwestionują cnoty heroiczne i, głębiej nawet, kwestionują prawomocność kultury Zachodu. Zdolność do samokwestionowania się, a więc otwierania się na inne doświadczenia i perspektywy, była zawsze przejawem żywotności Zachodu, doprowadzona jednak do ekstremum, z jakim mamy do czynienia obecnie, staje się tendencją samobójczą.

W razie konfliktu, zwłaszcza długotrwałego, narasta tendencja do podważania własnej wiarygodności, a poszukiwania jej w obozie przeciwnika. Postawa taka prowadzić musi do kapitulacji. Czy jednak w sytuacji zagrożenia, które mieszkańcy Zachodu zaczną odczuwać realnie, również europejskie demokracje potrafią się zmobilizować? Czy będą w stanie uwolnić w sobie postawy heroiczne, które podważane były tak długo? Innymi słowy: czy demokracje współczesne w dalszej perspektywie potrafią się obronić?

Śmierć dziesięciu francuskich żołnierzy w zasadzce talibów powoduje, że rząd w Paryżu rozważa wycofanie się z Afganistanu. Śmierć trzech polskich żołnierzy każe władzom w Warszawie zastanawiać się nad polską doktryną militarną. Serwisy informacyjne podają, że zachodni alianci przegrywają wojnę w Afganistanie, gdyż przez siedem lat walk odnotowali blisko 900 ofiar śmiertelnych, czyli mniej niż w ciągu dwóch miesięcy w polskich wypadkach drogowych. Wszystkie te i ogromna liczba innych przykładów mogłyby stanowić przesłankę do wysunięcia tezy, że współczesne demokracje nie potrafią prowadzić wojny, a więc skazane są w relatywnie krótkim czasie na zagładę.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Prawdziwa natura bestii
Materiał Promocyjny
Wykup samochodu z leasingu – co warto wiedzieć?
Plus Minus
Śmieszny smutek trzydziestolatków
Plus Minus
O.J. Simpson, stworzony dla Ameryki
Plus Minus
Jan Maciejewski: Granica milczenia
Materiał Promocyjny
Jak kupić oszczędnościowe obligacje skarbowe? Sposobów jest kilka
Plus Minus
Upadek kraju cedrów