Zaczyna się dobrze. Zamawiający publikuje informację o przyszłym zamówieniu publicznym. Wykonawca sprawdza, czy jest w stanie i chce się podjąć realizacji, jeżeli tak – składa ofertę. Wcześniej ustala swoje przyszłe wynagrodzenie. Chce przyzwoicie zarobić, ale też wie, że konkurencja może złożyć ofertę z niższą ceną – kalkuluje więc rozsądnie, z mniejszym lub większym zyskiem. Zaczyna realizację usługi, dostawy czy roboty budowlanej i… zaczynają się problemy. Ceny galopują, podwykonawcom się nie opłaca pracować, więc rezygnują, a nad wykonawcą zaczyna unosić się widmo niemałych kar umownych za nienależyte czy nieterminowe wykonanie. O ile do zakończenia prac w ogóle dojdzie. Coraz łatwiej wziąć na siebie 10 proc. czy 20 proc. wynagrodzenia – jako kary umownej, którą trzeba zapłacić za odstąpienie od kontraktu przez zamawiającego, niż pogrążać się w dalszej spirali drożyzny.