Michałki i medale

Zbigniew Pacelt, czterokrotny olimpijczyk, mistrz świata w pięcioboju nowoczesnym, poseł, honorowy obywatel Ostrowca Świętokrzyskiego.

Publikacja: 27.08.2017 21:00

Michałki i medale

Foto: materiały prasowe

Rz: Znam nieźle kariery większości najlepszych polskich sportowców XX wieku i żadnej nie mogę porównać z pańską. Od zawodnika po wiceministra, z sukcesami trenerskimi po drodze. Tego można się nauczyć?

Zbigniew Pacelt: Wszystkiego można się nauczyć, tylko trzeba chcieć. Kiedy minister Stefan Paszczyk zaproponował mi stanowisko dyrektora Departamentu Sportu Urzędu Kultury Fizycznej i Turystyki, miałem 43 lata i żadnych doświadczeń w tego rodzaju pracy. Ale Paszczyk wrócił wtedy z Hiszpanii, miał swój udział w przygotowaniach Hiszpanów do igrzysk w Barcelonie. Odniósł tam sukces i wielu rzeczy się nauczył. Postanowił więc zatrudnić kogoś, kto był zawodnikiem i zna od środka sport na najwyższym poziomie.

Niezłe wyzwanie. Bał się pan?

Byłem zawodnikiem, trenerem najpierw Legii, a potem kadry olimpijskiej w pięcioboju i dyrektorem biura, ale nie byłem urzędnikiem państwowym. To jednak nie to samo. Przez pierwsze pół roku rozmawiałem więc codziennie po kilka godzin z mądrzejszymi od siebie. Okazało się, że dzięki Stefanowi Paszczykowi odkrywam w sobie nowe umiejętności i pasje. Od tamtej pory działam w sporcie jako organizator, zarządca, koordynator. Byłem wiceministrem, wiceprezesem Polskiej Konfederacji Sportu, szefem lub zastępcą szefa misji na siedmiu igrzyskach olimpijskich, a przez dziesięć lat także posłem, pracującym w Komisji Kultury Fizycznej i Sportu. Teraz jestem prezesem Unii Związków Sportowych Warszawy i Mazowsza.

Czyli jest pan przy sporcie już od ponad pół wieku. Gdyby pan tego nie lubił, to robiłby pan co innego.

Właśnie na tym polega szczęście. Robić to, co się lubi. W moim przypadku to jest droga od chłopaka w krótkich portkach i laczkach na basenie w Ostrowcu do igrzysk olimpijskich i stanowisk, na których mogę coś zrobić dla innych.

Przeczytałem w pańskiej książce „Moje olimpiady, czyli szczęśliwa 13", że urodził się pan i wychował w „białych blokach na Skarpie". Co to takiego?

Tak nazywaliśmy pierwsze osiedle w Ostrowcu, powstałe gdzieś na przełomie lat 40. i 50. Znajduje się w centrum miasta, od strony dawnej drogi w kierunku Warszawy. Nazwę wzięło od białej cegły. Cegły, a nie wielkiej płyty. Były też „czerwone bloki", zbudowane z cegły czerwonej. Kiedy na ekrany kin wszedł film „Krzyżacy", dzieci z obydwu osiedli toczyły swoje bitwy pod Grunwaldem. Miałem około dziesięciu lat, w ręku pokrywkę od kotła, mieczami były jakieś tekturowe rury. Nie wiadomo, kto był kim, poza tym, że nikt nie chciał być Krzyżakiem.

Miał pan pierwszy trening szermierczy. Dobry wstęp do pięcioboju.

Tak bym tego nie nazwał. Zaczynałem od pływania, a raczej od pluskania w rzece Kamiennej. Plaża była tam, gdzie w roku 2004, przed igrzyskami w Atenach, oddano do użytku basen. Chodziłem tam, na tzw. Rawszczyznę, z tatą i starszym o półtora roku bratem Krzyśkiem. Brało się jakiś placek, kompot z rabarbaru i spędzało czas na przyjemnościach. Tata stawał w rzece i zachęcał mnie, abym do niego dopłynął. Pracował w hucie im. Marcelego Nowotki, bywał też sędzią na zawodach pływackich. Pamiętam, że dostawał za tę pracę 20 złotych dziennie i od razu dawał je dzieciom. Kupowaliśmy za to z bratem czekoladę i zostawało jeszcze dwa złote. Ojca znało całe miasto. Lubiłem chodzić z nim na niedzielny spacer po alei 1 Maja. Ale byłem zły, bo tata co kilka kroków puszczał moją rękę, żeby zdjąć kapelusz i odwzajemnić ukłon ludziom, którzy jemu się kłaniali. Dopiero lody koiły mój dziecięcy ból.

Czy rodzice żyją?

Tata zmarł, mama liczy sobie 87 lat. Odwiedzam ją regularnie. Brat był trenerem pływania w Szkole Mistrzostwa Sportowego w Raciborzu.

Ale dzieciństwo, które wspominamy zazwyczaj z rozrzewnieniem, w pańskim przypadku trwało dość krótko.

Krótko w samym Ostrowcu. Kiedy okazało się, że mam talent do pływania, włączono mnie do kadry Polski młodzików. Dostawałem nawet tak zwane kadrowe – 450 złotych na kwartał. Jak na potrzeby dziecka to było dużo pieniędzy. Oczywiście oddawałem mamie, ale za pierwsze zarobione na basenie pieniądze kupiłem sobie kilogram michałków. Zjadłem je po drodze do domu, więc smak mojego dzieciństwa to nie tylko woda z Kamiennej, stawów w Gutwinie i basenu KSZO, ale i te czekoladowe cukierki. Miałem 15 lat, kiedy opuściłem dom na zawsze. Można powiedzieć, że dzieciństwo naprawdę się skończyło, ponieważ czułem wprawdzie, że rodzice mnie wspierają, ale z odległości prawie dwustu kilometrów, dzielących Ostrowiec od Warszawy.

Jak do tego doszło?

Mógłbym powiedzieć nieskromnie i żartobliwie: to wina talentu. Jeśli często mówi się – czy może mówiło, bo czasy się zmieniły – że jakiś chłopak po rzuceniu tornistra w kąt szedł grać w piłkę, to ja po przyjściu ze szkoły szedłem na basen. Jako 11-latek pływałem po kilka kilometrów dziennie. Uznano, że powinienem rozwijać talent w lepszych warunkach niż te w Ostrowcu. Znalazłem się więc w szkółce pływackiej przy liceum na Bielanach. Przy ulicy Lindego, w jednym miejscu mieliśmy szkołę, internat, stołówkę, obiekty sportowe. Można się było realizować nie wychodząc na ulicę. Ale już na początku zorientowałem się, na czym polega przeskok z mojego Ostrowca do stolicy.

Ile miał pan wtedy lat?

26 sierpnia 1966 roku skończyłem 15, a pięć dni później mama odprowadziła mnie na PKS odjeżdżający do Warszawy. Odwagi dodawał mi tylko mój kolega Jasiu Wiederek. On miał 17 lat. Wyobraża pan sobie, że dziś rodzice puszczają takich dzieciaków w daleką podróż? Wysiedliśmy na Żytniej i wiedzieliśmy tylko, że mamy wsiąść w tramwaj nr 17, który nas dowiezie na Bielany. Wsiedliśmy, tyle że pojechaliśmy w przeciwną stronę, do pętli na Koło. No i od razu wszystkie pieniądze, jakie mieliśmy, musieliśmy wydać na taksówkę. Tak się zapoznawałem z wielkim światem. A Janek Wiederek był do niedawna szefem wyszkolenia Polskiego Związku Pływackiego.

Tak naprawdę zobaczył pan świat na igrzyskach w Meksyku, jako 17-latek.

To były moje pierwsze igrzyska, pierwszy lot samolotem przez ocean, od razu tak daleko. Miałem za sobą już pierwsze tytuły mistrza Polski, ale na igrzyska to było za mało. Jeszcze się wtedy uczyłem. Cztery lata później, w Monachium, też nie dotarłem do finału. Wtedy pomyślałem sobie: masz 21 lat, chłopie, na koncie ponad 40 tytułów mistrza Polski i tyle samo rekordów, ale tylko jeden udział w finale mistrzostw Europy. Za mało jak na ambitnego chłopaka. No i zmieniłem dyscyplinę. Na igrzyska w Montrealu i Moskwie pojechałem już jako pięcioboista.

Po złotym medalu Janusza Peciaka w Montrealu robiliśmy sobie nadzieje na medal w konkurencji drużyn. Dlaczego się nie udało?

Po czterech konkurencjach zajmowaliśmy trzecie miejsce. Najprościej byłoby powiedzieć, że skoro przegraliśmy bieg, to on zadecydował. Krzysiek Trybusiewicz był wysokim zawodnikiem, pofałdowana trasa zupełnie mu nie odpowiadała, w dodatku zaczął zbyt ostro i nie wytrzymał kondycyjnie. Ale to byłoby uproszczenie. Miałem pecha na strzelnicy, gdzie straciłem punkty za wadliwy pistolet, brakowało nam po jednej wygranej walce w szermierce. To jest sport, wyprzedzili nas Węgrzy. Ale wynik, jaki wtedy osiągnęliśmy – 15 343 punkty – był naprawdę bardzo dobry. Przed nami tylu punktów nie zdobyła żadna polska reprezentacja. Tym bardziej żal, że medal przeszedł nam koło nosa.

Odbiliście to sobie rok później.

Dokładnie rok i dwa lata później. W 1977 w San Antonio i 1978 w Jönköping Polska wywalczyła tytuły mistrza świata. Na obydwu imprezach w takim samym składzie: Janusz Peciak, Sławek Rotkiewicz i ja. Na igrzyskach w Moskwie w roku 1980, mimo że byłem w formie i dobrze się czułem, trener wyznaczył mi rolę rezerwowego. Uznałem, że trzeba przejść na inne pozycje, i sam zostałem trenerem.

Czy dwa złote medale olimpijskie Arkadiusza Skrzypaszka w Barcelonie w roku 1992 zrekompensowały panu to, że sam nie stał pan na olimpijskim podium?

Nie, to zupełnie inna sprawa. Niezwykła satysfakcja, jaką może mieć trener, którego zawodnicy są najlepsi na świecie. Tym bardziej że kiedy przez cztery sezony, na przełomie lat 80. i 90., byłem trenerem kadry, zdobyliśmy siedem medali na igrzyskach, mistrzostwach świata i Europy. Polska była wtedy potęgą pięciobojową. Mam satysfakcję także z tego powodu, że kiedy jechaliśmy do Barcelony, to zawodnicy, biorąc pod uwagę wyniki na mistrzostwach świata i Europy, mówili: jedziemy bronić swoich pozycji. Pytam ich: jakich pozycji? Gdzie byliśmy na igrzyskach w Seulu w 1988 roku? Na dziesiątym miejscu. To czego tu bronić? Chłopaki trochę się zreflektowali, podeszli do zawodów bardzo poważnie i nie zawiedli. Arek Skrzypaszek, Maciek Czyżowicz i Dariusz Goździak zdobyli złoty medal. Znowu, już spełniony, mogłem przejść na pozycję działacza.

Jest pan jedynym człowiekiem sportu, któremu przyznano tytuł Honorowego Obywatela Miasta Ostrowca Świętokrzyskiego. Szukam w historii miasta innych sportowców, trochę znajduję, ale pan ze względu na osiągnięcia jest wyjątkiem.

Z Ostrowca lub najbliższych okolic pochodzi sporo znanych sportowców: średniodystansowiec Witold Baran, pływacy Jurek Tracz i Marek Gomuła, wspomniany trener Janek Wiederek, piłkarze wodni i nożni, Andrzej Zamilski, który z juniorami do lat 16 zdobył tytuł mistrza Europy. Ten tytuł przyznano mi prawdopodobnie nie tyle za osiągnięcia sportowe, ile pomoc w zrealizowaniu ważnych sportowych inwestycji: basenu olimpijskiego i hali widowiskowo-sportowej. Przez dziesięć lat byłem posłem ziemi świętokrzyskiej, więc starałem się pomagać w jej rozwoju. Poseł pomaga, lobbując i szukając pieniędzy. Mnie udało się zebrać 15 mln złotych na pływalnię Rawszczyzna i 20 mln na halę. Na jej otwarcie w roku 2011 polscy siatkarze zagrali z Brazylią. Niedawno otrzymałem list od rektora Uniwersytetu Jagiellońskiego informujący, że kapituła przyznała mi medal „Kalos Kagathos", nadawany sportowcom, którzy po zakończeniu kariery osiągnęli sukces w innych dziedzinach. Przez całe życie staram się robić to, co pożyteczne. Kiedy ludzie to doceniają, mam satysfakcję, że wybrałem słuszną drogę. W plebiscycie „PS" zdobyłem tytuł Trenera Roku '92 za sukcesy na igrzyskach w Barcelonie. Jest to dla mnie bardzo ważne, bo tytuł ten przyznawali dziennikarze sportowi.

Zbigniew Pacelt (urodzony w roku 1951) – czterokrotny olimpijczyk w pływaniu i pięcioboju nowoczesnym, dwukrotny mistrz świata w pięcioboju, trener kadry olimpijskiej, poseł na Sejm, prezes Polskiego Związku Pięcioboju Nowoczesnego, członek zarządu Polskiego Komitetu Olimpijskiego przez kilka kadencji. Sekretarz stanu w Ministerstwie Sportu i Turystyki. Trzynastokrotny uczestnik igrzysk olimpijskich jako zawodnik, trener, szef Misji Olimpijskiej.

Rz: Znam nieźle kariery większości najlepszych polskich sportowców XX wieku i żadnej nie mogę porównać z pańską. Od zawodnika po wiceministra, z sukcesami trenerskimi po drodze. Tego można się nauczyć?

Zbigniew Pacelt: Wszystkiego można się nauczyć, tylko trzeba chcieć. Kiedy minister Stefan Paszczyk zaproponował mi stanowisko dyrektora Departamentu Sportu Urzędu Kultury Fizycznej i Turystyki, miałem 43 lata i żadnych doświadczeń w tego rodzaju pracy. Ale Paszczyk wrócił wtedy z Hiszpanii, miał swój udział w przygotowaniach Hiszpanów do igrzysk w Barcelonie. Odniósł tam sukces i wielu rzeczy się nauczył. Postanowił więc zatrudnić kogoś, kto był zawodnikiem i zna od środka sport na najwyższym poziomie.

Pozostało 94% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Materiał partnera
Dolny Śląsk mocno stawia na turystykę
Regiony
Samorządy na celowniku hakerów
Materiał partnera
Niezależność Energetyczna Miast i Gmin 2024 - Energia Miasta Szczecin
Regiony
Nie tylko infrastruktura, ale też kultura rozwijają regiony
Regiony
Tychy: Rządy w mieście przejmuje komisarz wybrany przez Mateusza Morawieckiego