Powrót do bolesnej przeszłości

Oto dzieje syberyjskiego zesłania moich dziadków – Leonarda i Sylwestry Żukowskich – i czwórki ich dzieci: ciotek Jadwigi, Róży i Danuty oraz najmłodszego z rodzeństwa – mojego ojca Bogusława.

Publikacja: 01.03.2017 14:14

Foto: materiały prasowe

Czasami wystarczy drobne zdarzenie, a machina wprawiona w ruch toczy się jakby sama. Jedno wydarzenie wywołuje kolejne i prowadzi do zaskakujących implikacji. Przydarza się to najczęściej w najmniej spodziewanych okolicznościach. Tak właśnie do mnie, jak bumerang, powróciła historia sprzed lat, historia mojej rodziny. Związana jest ona nierozerwalnie z wydarzeniami wielkiej historii, czasami II wojny światowej i deportacjami polskiej ludności cywilnej w głąb ZSRR w latach 1940–1946.

Zapraszamy na spotkania z autorką. Najbliższe już:

Poznań - Kino Rialto – 01.03 – godzina 17.30.

Zielona Góra - Wojewodzka i Miejska Biblioteka Publiczna im. C. Norida – godzina 18.00


To losy jednej targanej wichrami wojny rodziny – ani bogatej, ani biednej, ani dużej, ani małej, ani znamienitej, ani pośledniej... ot, zwykłej polskiej rodziny. To dzieje syberyjskiego zesłania moich dziadków – Leonarda i Sylwestry Żukowskich – i czwórki ich dzieci: ciotek Jadwigi, Róży i Danuty oraz najmłodszego z rodzeństwa – mojego ojca Bogusława.

Powrót do tej historii był dość zaskakujący, a jeszcze bardziej to, co ostatecznie z niego wynikło.

Rozmowa o marzeniach

Zaczęło się od niewinnej rozmowy przy rodzinnym stole, po sutym obiedzie, przy szarlotce i ciepłej herbacie. Rozmawialiśmy o marzeniach. Tych spełnionych i tych niezrealizowanych, również tych, które jeszcze przed nami. Mój ojciec – ku ogólnemu zdziwieniu – siedział jakby nieobecny, długo milczał, a potem niespodziewanie oznajmił, że w życiu ma jedno takie marzenie, które nigdy się nie spełni. Pragnie zapalić znicz na mogile matki. Zamarliśmy. Wiedzieliśmy, jak trudna, a raczej beznadziejna, jest to sprawa. Babka moja zmarła gdzieś daleko, w głębokiej tajdze w 1941 r., kiedy mój ojciec ukończył właśnie 5 lat. Niby wiedzieliśmy, że było to w wiosce Gramatucha na Syberii... ale gdzie konkretnie, jak i czy można tam dziś dotrzeć – nie mieliśmy pojęcia. Wszyscy w rodzinie niby znaliśmy tę historię, ale jakoś tak pobieżnie, chaotycznie, niekompletnie.

Kiedy poznałam to niespełnione marzenie ojca, pomyślałam: jak nie teraz, to kiedy? Jak nie teraz – to nigdy. Mój ojciec miał 74 lata, był w trakcie chemioterapii... Czy to się mogło udać?

Wątpliwości natychmiast stłumił mój mąż. Oznajmił: dziś nie ma rzeczy niemożliwych, trzeba tam po prostu pojechać. Tryskał optymizmem, a mnie zagonił do pracy. W pierwszej kolejności potrzebny był plan wyprawy. Rozpoczęły się przygotowania: długie rozmowy, poszukiwania miejsc i możliwości dotarcia do nich, skrupulatne przeglądanie szczegółowych map, rodzinnych zdjęć i dokumentów, drobiazgowe poznawanie i rozumienie historii, którą – jak się nam wydawało – dobrze znaliśmy. Trwało to wiele miesięcy, ale zapadła decyzja – jedziemy.

Termin wyprawy narzucił ojciec, prosząc, by w dniu śmierci matki – 19 lipca – być tam, gdzie jest pochowana. Po długich przygotowaniach przyszedł czas, by ruszyć w drogę. Z początkiem lipca 2011 r. wyruszyliśmy w podróż na Syberię. Było nas czworo: najważniejszym uczestnikiem wyprawy był mój ojciec – Bogusław Żukowski (ur. 1936 r.), ja, jego córka Dagmara Dworak, Marek Dworak, mój mąż, oraz organizator wyprawy, doktorant Uniwersytetu Jagiellońskiego, pasjonat Syberii – Łukasz Stachnik. Mimo że nasze przygotowania trwały długo i tak wyruszaliśmy w nieznane...

Gramatucha na Syberii

W pierwszej kolejności, co może zaskakiwać, zupełnie turystycznie pojechaliśmy nad Bajkał, a potem do znanej polskiej wsi na Syberii – Wierszyny. Chodziło o to, by w jak najłagodniejszy sposób, bez zbędnych emocji, dać ojcu sposobność pobycia w kraju zesłania, oswojenia z obecną rzeczywistością, przypomnienia języka. To był cenny, wspaniale spędzony czas. Po tygodniu ruszyliśmy dalej i wtedy podążyliśmy już tylko śladami zesłania rodziny. Pierwszym celem było miejsce zsyłki – mała wioska Gramatucha, położona nieopodal dawnej wsi Udarnoje nad rzeką Kiją, w powiecie Tisul, głęboko w syberyjskiej tajdze. Poszukiwaliśmy grobu babci Sylwestry, aby w siedemdziesiątą rocznicę jej śmierci – dokładnie w ten dzień (babcia zmarła 19 lipca 1941 r.) – zapalić znicze na jej mogile i spełnić w ten sposób marzenie jej syna. Nie było łatwo, ale mieliśmy dobry plan.

Dzięki grupie rosyjskich podróżników, z którymi nawiązaliśmy kontakt przez internet, wiedzieliśmy, że aby dotrzeć w okolice miejsca, którego szukamy, nie możemy brnąć pod prąd rzeki Kija, a musimy spłynąć łodziami wiele kilometrów z jej nurtem. Dlatego w tajgę wjechaliśmy kilkadziesiąt kilometrów wcześniej, aż w okolicach Biełogorska. Uzyskując tam pozwolenie na przejazd przez gigantyczną odkrywkową kopalnię aluminium, dotarliśmy nad brzeg rzeki Kija. Tam okazało się, że dwie z zamówionych przeze mnie łodzi nie mają silników i mogą być jedynie dmuchanymi kajakami. W ręce, wszyscy bez wyjątku, dostaliśmy pagaje. Co było począć? Po zapakowaniu ekwipunku potrzebnego do przeżycia w tajdze wyruszyliśmy.

Przez dwa dni walczyliśmy z naturą, wiosłując na dmuchanych łodziach po Kii, po osiem–dziewięć godzin dziennie. Niski poziom wody w rzece utrudniał spływ i wymuszał nieustanne zmaganie się z jej nurtem. Ogromnie zmęczeni, staraliśmy się nie dopuścić, aby nasze łodzie utknęły na kamieniach lub osiadły na mieliźnie. Do środka nieustannie wdzierała się zimna woda. Byliśmy przemoczeni. Jednym z wioślarzy był mój 75-letni ojciec – walczył z rzeką jak każdy z nas, bez słowa skargi czy sprzeciwu. Płynęliśmy przez obszar najściślej chronionego dziś w Rosji rezerwatu przyrody, na wjazd tam potrzebne było specjalne zezwolenie. Kiedy dotarliśmy do miejsca, gdzie maleńka górska rzeka Gromatucha wpływa do Kii, rozbiliśmy obozowisko. Spaliśmy w cienkich śpiworach na karimatach w maleńkich dwuosobowych namiocikach, posiłki przygotowując na ognisku. Prowadziliśmy poszukiwania.

Symboliczna mogiła

Niestety, nie odnieśliśmy pełnego sukcesu. Chyba nie było to możliwe. Natura i czas zrobiły swoje. Od 1953 r., kiedy to zlikwidowano kopalnię złota w Udarnoje, nikt nie mieszka ani w poszukiwanej przez nas wsi Gramatucha, ani w sąsiadującym z nią Udarnoje. Nikt nie żyje też w promieniu dziesiątek kilometrów, wokół króluje tylko tajga. To ona nas zatrzymała.

Zabrakło kilometra, dwóch, może trzech, aby dotrzeć do Gramatuchy. Ilu – dokładnie tego nie wiedzieliśmy. Mimo naszych prób i brnięcia przez prawie dwumetrową kwitnącą, bujną syberyjską roślinność nie udało się przedrzeć w górę rzeczki Gamatuchy. Tajga zamknęła przed nami swe tajemnice. Musiała nam, przede wszystkim mojemu ojcu i mnie, wystarczyć bliskość poszukiwanego miejsca. Na zastępczej mogile zapaliliśmy w dniu śmierci babci świece. Wzruszająca chwila zadumy gdzieś na końcu świata, gdzie nie ma dróg, domów, ludzi, niczego, poza dziką rzeką i leśną knieją. Wtedy miałam wrażenie, że ojciec w głębokim wzruszeniu pogodził się z tą tajgą, swoim dzieciństwem, z przeszłością... że pożegnał matkę... Odpłynęliśmy.

Rzeką dotarliśmy do najbliższej wsi Makarakskij (dawniej Makarak), tam do drogi, a następnie do stacji kolejowej. Dalej podróżowaliśmy Koleją Transsyberyjską. W Orenburgu, skąd w marcu 1946 r. rodzina Żukowskich rozpoczęła swą repatriacyjną podróż do Polski, spotkaliśmy się z charyzmatyczną prezes Stowarzyszenia „Czerwone Maki" – panią Wandą Seliwanowską. To ona, jako jedyna reprezentantka polskich organizacji (dość licznych na tym terenie), odpowiedziała na nasz mail z prośbą o pomoc w zorganizowaniu, naszej wyprawy, wysłany jeszcze na etapie planowania. Zadała sobie wiele trudu, żeby nam pomóc, a pomoc ta okazała się bezcenna. To dzięki niej odnaleźliśmy wszystkie kolejne miejsca pobytu rodziny w czasie zesłania, a – co ważniejsze i niecodzienne – spotkaliśmy ludzi, którzy nie tylko pamiętali, ale i dobrze znali rodzinę Żukowskich. Dzięki niej pracownice Miejskiego Archiwum w Orenburgu, zarażone entuzjazmem, tropiły ślady dokumentów dotyczących rodziny Żukowskich, a władze archiwum zadecydowały o wydaniu ich ojcu i mnie. Otrzymaliśmy 36 uwierzytelnionych kopii.

Spotkania po 70 latach

Pani Wanda potrafiła natchnąć ideą poszukiwań miejscowe władze Soroczyńska, Błagadarnoje, a także powiatu Taszła. Sposób, w jaki nas tam przyjmowano, przeszedł nasze najśmielsze oczekiwania. W Soroczyńsku odnaleźliśmy miejsce, gdzie w czasie wojny znajdował się polski dom dziecka, w którym przebywał mój ojciec z dwiema siostrami na przełomie 1945/46 r. Zobaczyliśmy, wyglądające inaczej niż 70 lat wcześniej, ale ciągle funkcjonujące zakłady mięsne, gdzie pracował dziadek Leonard. Odwiedziliśmy nawet baraki robotnicze, które nadal istnieją, a w których Żukowscy spędzili zimę z 1941 na 1942 rok. Tu również z miejscowego archiwum otrzymaliśmy kopie dokumentów dotyczących naszej rodziny.

Pod opieką pani Wandy z Soroczyńska udaliśmy się do powiatu Taszła, gdzie w gminie Błagadarnoje, we wsiach Nowoigorowka i Graznucha, mieszkali niegdyś Żukowscy. W te miejsca przygnał ich wtedy głód panujący w Soroczyńsku i oferta pracy w kołchozach dla każdego chętnego.

Przekonaliśmy się, że czas poczynił wielkie zmiany. Dziś dawna wioska Graznucha nazywa się Majskoje, a wieś Nowoigorowka nie istnieje od 1948 r. Na tym jednak niespodzianki się nie skończyły. Zawieziono nas do Majskoje, gdzie w miejscowej szkole odbyło się wspaniale zorganizowane spotkanie ojca z dawnymi mieszkańcami obu wsi, pamiętającymi rodzinę Żukowskich. Byliśmy świadkami wielkich emocji i niezwykłych wspomnień. Płakali mężczyźni i kobiety, których los zetknął ze sobą w czasach dzieciństwa, a którzy teraz, jako sędziwi ludzie, po 70 latach nieoczekiwanie się zobaczyli. Poznaliśmy Nadię Paradinę, córkę gospodyni, u której Żukowscy mieszkali w nieistniejącej już Nowoigorowce.

86-letnia pani Nadia przybyła na spotkanie aż z Orenburga, pod opieką syna, który z kolei przyjechał aż z Omska, by towarzyszyć matce. Wspominali wręcz niewiarygodną historię spódniczki, którą Nadia dostała od mojego dziadka Leonarda. Dziadek poprosił o jej przydział polską organizację, na co istnieje pisemny dokument w orenburskim Archiwum Miejskim, którego uwierzytelnioną kopię też dostaliśmy. Spytałam potem ojca, dlaczego dziadek o to prosił. „Nadia po prostu była dużą dziewczynką, wstyd było, bo spódnicę powinna mieć już dawno" – odpowiedział.

Najwięcej wzruszeń było jednak podczas spotkania z Jewgienijem Iwanowem, młodszym od ojca o dwa lata synem gospodyni z Graznuchy. Po krótkiej chwili wahania padli sobie w objęcia jak bracia, jak najwięksi przyjaciele, ciesząc się ze spotkania, na które nigdy nie liczyli. Jewgienij, Gienka, pamiętał, jak otworzyły się drzwi ich domu i usłyszał gromki głos jakiegoś żołnierza: „Zdies' budut żyt' Polaki" [tutaj będą mieszkać Polacy]. Pamiętał również, jak dziadek Leonard wrócił ranny z wojny, a przez bandaże na głowie sączyła mu się krew. Wiele takich opowieści płynęło podczas tego niezwykłego spotkania.

Po jego zakończeniu pojechaliśmy już tylko do Buzułuku, dokąd w 1941 r. przybyła rodzina Żukowskich – podobnie jak inni Polacy – by z nowo powstającą Armią Andersa zakończyć okres swojego zesłania. To się jednak im nie udało. Dziadek Leonard, ojciec czwórki dzieci, półsierot, otrzymał funkcję męża zaufania i zadanie poszukiwania polskich sierot – do ostatniej chwili, do wyjazdu ostatniego transportu polskiego wojska. Ale ten, zatrzymany decyzją Stalina, nigdy ze Związku Sowieckiego nie wyjechał. To przedłużyło zsyłkę rodziny o następne pięć lat, do 1946 r.

W Buzułuku odwiedzaliśmy miejsca związane z pamięcią o polskich żołnierzach. Prowadziła nas niestrudzona pani Wanda, wspomagana przez życzliwych sprawom Polski miejscowych przyjaciół. Odwiedziliśmy buzułuckie muzeum, bezimienną zbiorową mogiłę zwaną Aleją Oficerów w Buzułuckim Borze i mogiłę szesnastu polskich żołnierzy we wsi Kołtubanowka.

Spotkania te przyniosły moc trudnych do opisania wzruszeń. Zwykli, prości ludzie. Otwarci i serdeczni dla drugiego człowieka. Rozumiejący sprawy, które w innych krajach nie znajdują takiego zrozumienia. Podążanie za wspomnieniami z dzieciństwa, za potrzebą serca, na mogiłę matki uważają za naturalną ludzką potrzebę.

 

 

Ryngraf dla babci Sylwestry

Zmęczeni i strudzeni powróciliśmy do kraju. Co ciekawe, całą podróż trwającą 26 dni odbyliśmy bez bagażu. Ten, w wyniku absurdalnych przepisów celnych obowiązujących w Rosji, został zatrzymany w Moskwie. Mimo kilkukrotnej interwencji polskiego konsula w Irkucku nic się nie dało w tej sprawie zrobić. Odesłano go ostatecznie do Polski. Pozostało nam wtedy zadecydować: wracać do kraju czy jechać w głąb Rosji mimo wszystko... Pojechaliśmy, kupując jedynie to, co było najpotrzebniejsze.

Kiedy wróciliśmy do Polski, na lotnisku w Krakowie zwrócono nam bagaż, a wraz z nim ryngraf. Ten ryngraf, przygotowany dla mojej babci Sylwestry Żukowskiej, planowaliśmy zostawić w tajdze ku jej pamięci. To się jednak nie udało, ryngraf został z nami. Nie było pomysłu, co z tym zrobić. Przez pół roku ryngraf wędrował między kuchnią a spiżarnią, ciągle jakoś wpadając nam w oko, nie pozwalając o sobie zapomnieć... zaczęliśmy z mężem o tym rozmawiać. Rozmawialiśmy, rozprawialiśmy i zapadła decyzja: musimy go zawieźć tam, gdzie jego miejsce – w tajgę. Zaczęliśmy planować kolejną wyprawę. Wiedzieliśmy, że tym razem musimy wyruszyć dużo wcześniej niż poprzednio, tuż po puszczeniu lodów, zanim jeszcze roślinność tajgi bujnie wyrośnie. I tak druga wyprawa ruszyła dziesięć miesięcy po pierwszej, wczesną wiosną 2012 r., kiedy Syberia dopiero co budzi się do życia.

Kiją popłynęliśmy raz jeszcze – w imieniu Bogusława – ja i mój mąż Marek. Towarzyszył nam tylko jeden człowiek, Rosjanin, a raczej – jak sam o sobie mówi – Sybirak, przewodnik i organizator ekspedycji, Igor Ilin. Weszliśmy głęboko w tajgę. Mijając po wielekroć świeże ślady niedźwiedzich łap, przeprawiając się w bród przez lodowato zimną górską rzekę Gromatuchę, brnęliśmy do celu. Ustaliliśmy położenie maleńkich wiosek Kija i Spasobnyj oraz dużej niegdyś wsi Udarnoje. W Udarnoje natrafiliśmy na teren dawnej kopalni i zakładu obróbki złota, zawalone i zatopione sztolnie, olbrzymie hałdy kamieni wywiezionych z kopalni wraz z rudą złota, porzucone metalowe wózki do wywozu urobku i inny sprzęt.

Na przeciwnym do Udarnoje zboczu kotliny, którą płynie rzeczka Gromatucha, odnaleźliśmy to, czego szukaliśmy najwytrwalej. Stanęliśmy na zarastającej tajgą polanie, na której kiedyś leżała wioska Gramatucha – miejsce zesłania rodziny Żukowskich. Zlokalizowaliśmy dawny cmentarz polskich zesłańców, dziś porośnięty młodym brzozowym lasem, na którym ponad 70 lat wcześniej pochowana została matka Jadwigi, Róży, Danuty i mojego taty Bogusława, moja babcia Sylwestra Żukowska. Postawiliśmy krzyż z ryngrafem, zapaliliśmy znicze.

Mimo że byliśmy nieziemsko zmęczeni brnięciem kilometrami przez dziką tajgę, przemarznięci w mokrych już od tygodnia butach, pokąsani przez meszki, przemoczeni do suchej nitki przelotnymi acz bardzo gwałtownymi ulewami, czuliśmy się spełnieni. Mogliśmy wracać do kraju. Jeszcze tylko trzeba było wydostać się z tajgi, przepłynąć rzeką Kiją 102 km, aby dotrzeć do wsi Makarak, a potem dotrzeć do lotniska, Moskwy, Krakowa. Czysta przyjemność.

Uwiecznione dla potomnych

W obu tych wyprawach towarzyszyła nam – kupiona specjalnie na tę okazję – kamera. Podczas podróży uczyliśmy się nią posługiwać. Skręciliśmy dziesiątki, nawet setki ujęć, więcej tych złych niż dobrych. Jednak żeby ktoś inny zrozumiał, co przeżyliśmy, trzeba było dokonać drobiazgowej selekcji, poddać materiał obróbce. Kto miał to zrobić? Kto, jeśli nie ja?

Dzięki pomocy – kiedyś obcych mi ludzi, a dziś przyjaciół – szybko uczyłam się pracy nad filmowymi plikami, w bólach zdobywałam podstawy montażowego fachu, końcową obróbkę pozostawiłam jednak specjaliście. Wtedy odkryłam, że aby ta historia była przyjazna i prawdziwa, zrozumiała dla wszystkich, niezbędne jest dodanie wypowiedzi uczestników wydarzeń sprzed lat. Oddałam głos mojemu ojcu i jego siostrze Danucie. Zarejestrowaliśmy kamerą ich wypowiedzi, wspomnienia z zesłania.

Do krótkich wstawek historycznych pozyskałam z Filmoteki Narodowej archiwalne pliki. Należało to dobrze zmontować w płynną, przejmującą historię. Udało się. Powstał film zrozumiały dla mojej córki, siostry, kuzynostwa, przyjaciół... Dla wszystkich.

Ale pozostał też efekt uboczny tej żmudnej pracy – filmowe pliki, godziny nagranych wspomnień, których z racji obszerności nie dało się umieścić w filmie. Długo się wahałam, potem zakasałam rękawy i wzięłam się do pracy. Uznałam te materiały za zbyt cenne, aby je pozostawić. Zaczęłam spisywać nagrania, poprawiać, godzinami rozmawiać z ojcem i jego siostrą Danusią, aby rzetelnie je uzupełnić, rozszerzyć. Tak puchł notatnik. Przez długi czas był tylko chaosem zapisanych szpalt, z czasem zaczął nabierać kształtów, powoli dawał się uporządkować... aż powstał zapis, który uznałam za kompletny. Powstała „Kromka chleba" – wywiad-rzeka ze wzajemnie przeplatających się wypowiedzi siostry i brata, układających się w czasami smutną, czasami zabawną historię – historię sześcioletniego syberyjskiego zesłania rodziny Żukowskich w latach 1940–1946.

Jak widać, z jednej niewinnej rodzinnej rozmowy wynikło zaskakująco wiele: daleka podróż na Syberię, 10 miesięcy po niej – kolejna, potem wzruszający dokumentalny film, a na samym końcu poruszająca opowieść, wydana w przepięknej oprawie, zatytułowana tak jak film: „Kromka chleba". Oczywiście, nic nie dzieje się samo, potrzeba wiele czasu, zaangażowania, wytrwałości i niezłomnej woli dokończenia spraw, które uwierają. Dziś mam przekonanie, że historia zatoczyła koło, została spisana i przekazana dalej, tak aby pamięć przetrwała i była przestrogą dla kolejnych pokoleń Polaków. Obejrzyjcie film, przeczytajcie książkę, oceńcie sami, a może poruszeni tą opowieścią podążycie śladami waszych – przedziwnych, zaskakujących, wspaniałych, zapewne nierzadko tragicznych rodzinnych historii. Warto.

Czasami wystarczy drobne zdarzenie, a machina wprawiona w ruch toczy się jakby sama. Jedno wydarzenie wywołuje kolejne i prowadzi do zaskakujących implikacji. Przydarza się to najczęściej w najmniej spodziewanych okolicznościach. Tak właśnie do mnie, jak bumerang, powróciła historia sprzed lat, historia mojej rodziny. Związana jest ona nierozerwalnie z wydarzeniami wielkiej historii, czasami II wojny światowej i deportacjami polskiej ludności cywilnej w głąb ZSRR w latach 1940–1946.

Pozostało 98% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Materiał partnera
Dolny Śląsk mocno stawia na turystykę
Regiony
Samorządy na celowniku hakerów
Materiał partnera
Niezależność Energetyczna Miast i Gmin 2024 - Energia Miasta Szczecin
Regiony
Nie tylko infrastruktura, ale też kultura rozwijają regiony
Materiał Promocyjny
Jak kupić oszczędnościowe obligacje skarbowe? Sposobów jest kilka
Regiony
Tychy: Rządy w mieście przejmuje komisarz wybrany przez Mateusza Morawieckiego