Rozmowa o marzeniach
Zaczęło się od niewinnej rozmowy przy rodzinnym stole, po sutym obiedzie, przy szarlotce i ciepłej herbacie. Rozmawialiśmy o marzeniach. Tych spełnionych i tych niezrealizowanych, również tych, które jeszcze przed nami. Mój ojciec – ku ogólnemu zdziwieniu – siedział jakby nieobecny, długo milczał, a potem niespodziewanie oznajmił, że w życiu ma jedno takie marzenie, które nigdy się nie spełni. Pragnie zapalić znicz na mogile matki. Zamarliśmy. Wiedzieliśmy, jak trudna, a raczej beznadziejna, jest to sprawa. Babka moja zmarła gdzieś daleko, w głębokiej tajdze w 1941 r., kiedy mój ojciec ukończył właśnie 5 lat. Niby wiedzieliśmy, że było to w wiosce Gramatucha na Syberii... ale gdzie konkretnie, jak i czy można tam dziś dotrzeć – nie mieliśmy pojęcia. Wszyscy w rodzinie niby znaliśmy tę historię, ale jakoś tak pobieżnie, chaotycznie, niekompletnie.
Kiedy poznałam to niespełnione marzenie ojca, pomyślałam: jak nie teraz, to kiedy? Jak nie teraz – to nigdy. Mój ojciec miał 74 lata, był w trakcie chemioterapii... Czy to się mogło udać?
Wątpliwości natychmiast stłumił mój mąż. Oznajmił: dziś nie ma rzeczy niemożliwych, trzeba tam po prostu pojechać. Tryskał optymizmem, a mnie zagonił do pracy. W pierwszej kolejności potrzebny był plan wyprawy. Rozpoczęły się przygotowania: długie rozmowy, poszukiwania miejsc i możliwości dotarcia do nich, skrupulatne przeglądanie szczegółowych map, rodzinnych zdjęć i dokumentów, drobiazgowe poznawanie i rozumienie historii, którą – jak się nam wydawało – dobrze znaliśmy. Trwało to wiele miesięcy, ale zapadła decyzja – jedziemy.
Termin wyprawy narzucił ojciec, prosząc, by w dniu śmierci matki – 19 lipca – być tam, gdzie jest pochowana. Po długich przygotowaniach przyszedł czas, by ruszyć w drogę. Z początkiem lipca 2011 r. wyruszyliśmy w podróż na Syberię. Było nas czworo: najważniejszym uczestnikiem wyprawy był mój ojciec – Bogusław Żukowski (ur. 1936 r.), ja, jego córka Dagmara Dworak, Marek Dworak, mój mąż, oraz organizator wyprawy, doktorant Uniwersytetu Jagiellońskiego, pasjonat Syberii – Łukasz Stachnik. Mimo że nasze przygotowania trwały długo i tak wyruszaliśmy w nieznane...
Gramatucha na Syberii
W pierwszej kolejności, co może zaskakiwać, zupełnie turystycznie pojechaliśmy nad Bajkał, a potem do znanej polskiej wsi na Syberii – Wierszyny. Chodziło o to, by w jak najłagodniejszy sposób, bez zbędnych emocji, dać ojcu sposobność pobycia w kraju zesłania, oswojenia z obecną rzeczywistością, przypomnienia języka. To był cenny, wspaniale spędzony czas. Po tygodniu ruszyliśmy dalej i wtedy podążyliśmy już tylko śladami zesłania rodziny. Pierwszym celem było miejsce zsyłki – mała wioska Gramatucha, położona nieopodal dawnej wsi Udarnoje nad rzeką Kiją, w powiecie Tisul, głęboko w syberyjskiej tajdze. Poszukiwaliśmy grobu babci Sylwestry, aby w siedemdziesiątą rocznicę jej śmierci – dokładnie w ten dzień (babcia zmarła 19 lipca 1941 r.) – zapalić znicze na jej mogile i spełnić w ten sposób marzenie jej syna. Nie było łatwo, ale mieliśmy dobry plan.
Dzięki grupie rosyjskich podróżników, z którymi nawiązaliśmy kontakt przez internet, wiedzieliśmy, że aby dotrzeć w okolice miejsca, którego szukamy, nie możemy brnąć pod prąd rzeki Kija, a musimy spłynąć łodziami wiele kilometrów z jej nurtem. Dlatego w tajgę wjechaliśmy kilkadziesiąt kilometrów wcześniej, aż w okolicach Biełogorska. Uzyskując tam pozwolenie na przejazd przez gigantyczną odkrywkową kopalnię aluminium, dotarliśmy nad brzeg rzeki Kija. Tam okazało się, że dwie z zamówionych przeze mnie łodzi nie mają silników i mogą być jedynie dmuchanymi kajakami. W ręce, wszyscy bez wyjątku, dostaliśmy pagaje. Co było począć? Po zapakowaniu ekwipunku potrzebnego do przeżycia w tajdze wyruszyliśmy.