Rz: Niedawno poprowadziła pani konferencję dotyczącą warunków, w jakich trenują młodzi polscy sportowcy. Infrastruktura pozostawia chyba wiele do życzenia...
Monika Pyrek-Rokita: Wydawać by się mogło, że następcy moi czy Roberta Korzeniowskiego, który był gościem specjalnym konferencji, powinni słuchać naszych historii jak opowieści science fiction. Sporo zmieniło się na lepsze, ale wciąż jest wiele miejsc, które są w takim samym albo nawet gorszym stanie. Śmiejemy się, że to oldskulowy styl, mówimy, że co cię nie zabije, to cię wzmocni. Ale z drugiej strony, ile można? Gdy sobie przypomnę, z jakich szatni korzystałam, miałabym duże zastrzeżenia do tego, żeby moje dziecko przygotowywało się w podobnych warunkach.
To były lata 90. Pewnie brakowało wszystkiego.
Pamiętam swoje pierwsze buty. Dziś każdy ortopeda popukałby się w czoło, że takie obuwie zostało w ogóle dopuszczone dla sportowców. Nasze kolce nazywały się Wałbrzychy, były w dwóch kolorach – rudym i brązowym, nie był to szczyt elegancji. Gdy udało mi się wygrać jakieś zawody, otrzymałam cytrynki – żółte jak żarówki adidasy, ruskie podróbki, których w Polsce nie można było dostać. Radziliśmy sobie, jak mogliśmy. Miałyśmy dwie tyczki odziedziczone po chłopakach. Jedną miękką i krótką, drugą twardą i długą. Gdy wyrosłyśmy z pierwszej, a byłyśmy jeszcze za małe na drugą, trener Edward Szymczak wpadł na pomysł, żeby oskrobać kij od miotły, umieścić go na górnej części tyczki, tam gdzie jest otwór, i okleić taśmą. Na takim sprzęcie biłam pierwsze rekordy Polski. Kiedy przeszłam na większą tyczkę, to trener po moim odbiciu wrzucał na przednią część zeskoku dodatkowy materac, żebym się nie potłukła.
Jeździliście za granicę na zgrupowania i przecieraliście oczy ze zdumienia, że można trenować w zupełnie innych warunkach?