Gubernator Czeskiego Banku Narodowego Jiri Rusnok: Spowolnienie wzrostu jest zdrowe

Gospodarka Czech rozwija się w tempie przewyższającym jej potencjał, spowolnienie jej nie zaszkodzi – mówi gubernator Czeskiego Banku Narodowego Jiri Rusnok.

Aktualizacja: 07.11.2018 05:23 Publikacja: 06.11.2018 20:00

Gubernator Czeskiego Banku Narodowego Jiri Rusnok: Spowolnienie wzrostu jest zdrowe

Foto: Bloomberg

Rz: Gospodarka strefy euro coraz wyraźniej traci impet. W III kwartale rozwijała się najwolniej od czterech lat. Czy w Czechach widać jakieś niepokojące konsekwencje spowolnienia w strefie euro?

Nie za bardzo. To, co się dzieje w strefie euro, nie jest niczym zaskakującym. Jest to uspokojenie po dobrym 2017 r., nic więcej. W Czechach też już od kilku kwartałów spodziewaliśmy się pewnego spowolnienia wzrostu gospodarki. Ten scenariusz teraz się rozgrywa, nie ma tu żadnej niespodzianki.

Pogorszenie koniunktury w strefie euro dotyczy przede wszystkim przemysłu, w tym motoryzacyjnego. Czechy, jako ważne ogniwo w łańcuchu dostaw producentów aut, nie odczuwają skutków spowolnienia w tej branży?

To nie jest tak, że nie odczuwamy skutków. Po prostu nie jest to nic, co by mnie martwiło. Branża automotive charakteryzuje się wyraźną cyklicznością, spowolnienie jest zjawiskiem naturalnym, a nawet zdrowym. Nawet w obecnych warunkach czeskie firmy mają ogromny problem z zapełnieniem wolnych miejsc pracy. Na przykład Skoda wykorzystuje swoje możliwości produkcyjne w 100 proc., nie jest w stanie produkować więcej. Jest zmuszona odrzucać zamówienia, a na niektóre modele aut czeka się siedem miesięcy. Skoda nie jest wyjątkiem. Cała gospodarka rozwija się w tempie przewyższającym jej potencjał.

Jak Czechy radzą sobie z niedoborem pracowników?

Rośnie napływ pracowników z zagranicy, ale skala tego zjawiska jest nieporównywalna z tym, co dzieje się w Polsce. Zatrudnianie obcokrajowców w Czechach jest trudne ze względu na ograniczenia administracyjne i sprzeciw związków zawodowych. Efekt jest taki, że mamy od lat najniższą stopę bezrobocia w UE. To utrudnia firmom rozwój, a przedsiębiorcy mają świadomość tego, że problem z niedostateczną podażą pracy nie ustąpi. Część firm po prostu ograniczyła tempo rozwoju, inne inwestują w nowe technologie, w automatyzację różnych procesów.

Polska gospodarka też rozwija się w tempie przekraczającym jej potencjał, firmy skarżą się na niedobór pracowników. A mimo to nie widać takiego przyspieszenia inflacji jak w Czechach czy na Węgrzech. Jak tłumaczyć tę różnicę?

W Czechach inflację napędza przede wszystkim szybki wzrost płac i zatrudnienia. Koszty pracy w firmach rosną w tempie dwucyfrowym. Poprzednio mieliśmy taką sytuację kilkanaście lat temu. Jej konsekwencją jest szybki wzrost konsumpcji i presji popytowej na ceny. Inflacja jest wciąż w granicach naszej tolerancji, ale utrwaliła się wyraźnie powyżej 2 proc. rocznie. Przypuszczam, że w Polsce tak się nie stało właśnie z powodu imigracji, która tłumi wzrost płac i w efekcie ogranicza presję popytową.

W reakcji na wzrost inflacji Czeski Bank Narodowy (CNB) od 2017 r. podwyższa stopy procentowe. Główna stopa w Czechach po raz pierwszy we współczesnej historii jest wyższa niż w Polsce. Czy to może mieć jakieś konsekwencje dla kursu korony czeskiej względem złotego i w efekcie dla wymiany handlowej Polski i Czech?

Nie sądzę. W ostatnich latach korona umocniła się wobec złotego, ale patrząc w szerszej perspektywie, wzajemny kurs tych walut jest bardzo stabilny. Jego wahania nie są tak duże, aby mogły mieć istotne znaczenie dla handlu. Prawdopodobnie będziemy nadal łagodnie podwyższać stopy procentowe. Naszym celem jest normalizacja polityki pieniężnej. Nie jest bowiem normalne, że w gospodarce rozwijającej się w tempie przewyższającym jej potencjał, w której praktycznie nie ma bezrobocia, widać ogromny deficyt pracowników i boom w niektórych segmentach rynku nieruchomości, stopy procentowe w ujęciu realnym (po uwzględnieniu inflacji – red.) są wciąż ujemne. Chcielibyśmy, aby główna stopa procentowa (w ujęciu nominalnym – red.) wróciła do około 2,5 proc. Dzięki temu odzyskalibyśmy pole manewru na wypadek stagnacji lub recesji. Gdyby dziś w gospodarce wystąpiły jakieś problemy, nasze instrumentarium byłoby mocno ograniczone.

Narzędzie sprawdzone w latach 2013–2017, czyli interwencje na rynku walutowym, nie jest już dostępne? Część ekonomistów uważa, że CNB do dziś ponosi konsekwencje jego wykorzystania. Jak twierdzą, kapitał spekulacyjny, który napłynął do Czech w czasie tych interwencji, licząc na umocnienie korony po ich przerwaniu, odpływa bardzo powoli. To tłumi aprecjację korony, która byłaby pomocna w tłumieniu inflacji.

Głównym celem tych działań było zatrzymanie nadmiernej aprecjacji korony (CNB stabilizował kurs w okolicy 27 koron za euro – red.), aby przywrócić inflację do 2 proc. Gdy zdecydowaliśmy się na usztywnienie korony, inflacja była zerowa, a chwilami ceny nawet malały. Ta polityka okazała się skuteczna, choć musieliśmy ją utrzymywać dłużej, niż planowaliśmy, bo w 2014 r. pojawił się silny impuls deflacyjny związany z szokiem podażowym na rynku ropy naftowej. W kwietniu ub.r. przestaliśmy stabilizować kurs i od tego czasu ani razu nie interweniowaliśmy na rynku walutowym. Korona zaczęła się wtedy umacniać, choć nie tak mocno, jak się obawialiśmy. W ciągu 12 miesięcy zyskała 5–6 proc. wobec euro. Wiosną tego roku doszło do zawirowań na światowych rynkach finansowych, a waluty państw klasyfikowanych jako gospodarki wschodzące znalazły się pod presją. Korona nieco się wtedy osłabiła, a ostatnio, pomimo podwyżek stóp, jest stabilna. I to daje nam sposobność do normalizowania stóp.

Gdyby korona zaczęła się umacniać, CNB podwyższałby stopy wolniej?

Dokładnie tak. Naszym celem jest inflacja zbliżona do 2 proc., a nie kurs korony na konkretnym poziomie. Ale na warunki monetarne w kraju patrzymy całościowo. Te warunki zależą od poziomu stóp procentowych, ale też od kursu waluty, który w małej, otwartej gospodarce jest szczególnie istotny. Nominalną aprecjację korony wobec euro o 1–3 proc. rocznie uznajemy za akceptowalną. O tyle mniej więcej tempo wzrostu PKB Czech przewyższa tempo wzrostu PKB strefy euro. Szybsza aprecjacja może pogorszyć konkurencyjność gospodarki, i w tym sensie – choć działa na gospodarkę innym kanałem – jest ekwiwalentem podwyżki stóp procentowych. Dziś, skoro korona się nie umacnia, możemy podwyższać stopy.

Tegoroczne osłabienie korony było wynikiem zawirowań na rynkach finansowych, a nie odpływu kapitału spekulacyjnego, który napłynął do Czech w trakcie interwencji CNB na rynku walutowym?

Tak. Długie pozycje (tzn. zorientowane na wzrost kursu) w koronie, zbudowane w reżimie interwencji, są wciąż duże. Ten kapitał odpływa, ale jest to proces wolniejszy, niż oczekiwaliśmy.

Jak na politykę CNB wpływa postawa Europejskiego Banku Centralnego, który jest wciąż daleki od zaostrzania polityki pieniężnej? 

W naszych decyzjach kierujemy się głównie warunkami w czeskiej gospodarce, ale nie możemy ignorować tego, jaka jest polityka pieniężna u naszego głównego partnera handlowego. Różnica między poziomem stóp procentowych w Czechach i w strefie euro w ostatnich kwartałach znacząco się zwiększyła, ale nie poskutkowało to znaczącą aprecjacją korony wobec euro. To jest zjawisko nowe, nietypowe, które stwarza nam okazję do normalizowania polityki pieniężnej bez szkody dla eksporterów.

Czemu tak się dzieje?

Dysparytet stóp procentowych ma najwyraźniej mniejszy wpływ na kurs waluty, niż dawniej. Nie mam dobrego wyjaśnienia tego zjawiska. Częściowo może to być wynik zmian regulacyjnych. Banki mają dziś mniejsze możliwości gry na rynku walutowym, szczególnie w przypadku walut małych krajów. Ale to pewnie nie wszystko.

 

Odejdźmy od polityki pieniężnej. Zastanawia mnie, co sprawia, że Czechy prowadzą tak wstrzemięźliwą politykę fiskalną w porównaniu z np. Polską i Węgrami. Bo jeśli chodzi o poziom rozwoju, zaszłości historyczne, problemy demograficzne itp., gospodarki naszego regiony są podobne, mają podobne wyzwania...

Czechy, podobnie jak Polska, świętują w tym roku 100-lecie niepodległości. Te 100 lat było bardzo trudnym okresem z powodu wojen i komunizmu. Ale przez cały ten czas rządy Czechosłowacji, a później Czech, prowadziły ostrożną, skromną politykę fiskalną. Najwyraźniej to jest w naszych genach. Pierwszy minister finansów Czechosłowacji Alois Rasin, twórca naszej waluty, był typem ascety, fanatykiem silnej korony. Tego typu protestancka mentalność utrzymuje się u nas do dziś, choć Czesi w większości są niewierzący. To może tłumaczyć, dlaczego nawet w czasach komunizmu nasze władze nie sięgały po kredyty zagraniczne, gdy w Polsce robił to Edward Gierek. Co ciekawe, czeski rząd jest stale krytykowany za zbytnią rozrzutność. Nawet teraz, gdy trzeci rok z rzędu mamy nadwyżkę budżetową (w ub.r. sięgała ona 1,6 proc. PKB – red.), a dług publiczny spada w kierunku 30 proc. PKB (z 45 proc. w 2013 r. – red.), w mediach wciąż słyszy się, że polityka fiskalna jest nieodpowiedzialna, że rząd zadłuża nasze wnuki...

Czechy świetnie pasowałyby do strefy euro, ale chyba się do niej spieszą?

Tak, to jest coś, co trudno ludziom w zachodniej Europie wytłumaczyć. Czesi są mocno przywiązani do korony, mają do tej waluty duże zaufanie. Od 1919 r. nie doświadczyliśmy w zasadzie wysokiej inflacji, inaczej niż inne kraje regionu. W efekcie Czesi nie boją się trzymać w koronie swoich oszczędności i nie chcą ze swojej waluty rezygnować. Proszę zwrócić uwagę, że Czechy to bodajże jedyny kraj w Europie Środkowo-Wschodniej, gdzie nie było problemów z kredytami w walutach obcych. Po prostu nie było u nas powodów, aby takie kredyty zaciągać, bo skoro inflacja była niska, to i stopy procentowe nie były wyraźnie wyższe niż w strefie euro czy w Szwajcarii. W czeskim społeczeństwie nie ma zrozumienia, dlaczego inna waluta miałaby być lepsza niż korona.

Czy na scenie politycznej jest jakaś licząca się siła, która opowiada się za wejściem Czech do strefy euro?

Nie, 70–75 proc. Czechów nie chce zamiany korony na euro. Scena polityczna odzwierciedla takie poglądy opinii publicznej. W efekcie nie ma dziś w Czechach liczącej się partii, która animowałaby dyskusję o euro.

Narodowy Bank Polski oraz Narodowy Bank Węgier zwiększyły ostatnio zasoby złota w oficjalnych aktywach rezerwowych. Czy Czeski Bank Narodowy też planuje dokupić kruszec? 

Nie jest to pilna kwestia, która by zaprzątała naszą uwagę. Nie rozważamy obecnie takich transakcji, choć raz na jakiś czas ten temat pojawia się w naszych dyskusjach. Faktem jest, że od lat 90 XX w., gdy jeden z moich poprzedników sprzedał dużą część złota, mamy go w rezerwach bardzo mało. Ale nie widzę racjonalnych argumentów na rzecz większego zaangażowania w kruszec. Złoto nie zapewnia żadnych odsetek, a jego przechowywanie jest kosztowne. Nie jest to również instrument płynny, trudno nim zarządzać. Nie chodzi o to, że rynek nie jest płynny, tylko o to, że kruszec budzi ogromne emocje. Obawiam się, że gdyby zaszła taka potrzeba, nikt nie zdobyłby się na sprzedaż „narodowego złota”. Wiele banków centralnych, które dziś mają złoto w rezerwach, trzyma je właśnie dlatego, że nie ma odważnych, aby je sprzedać. Jedynym argumentem na rzecz kupna kruszcu, jaki dostrzegam, jest kwestia wizerunkowa, tzn. stłumienie krytyki, że pod względem ilości złota w rezerwach jesteśmy na świecie w ogonie. W powszechnej świadomości złoto jest bowiem ostoją wartości. To nieprawda, ale na tę opinię nie mam wpływu. Krótko mówiąc, nie jestem zwolennikiem dokupowania złota, nie widzę w tym większego sensu.

Reakcja opinii publicznej na zakupy złota przez bank centralny nie jest wcale taka oczywista. Gdy okazało się, że NBP dokupuje kruszcu, pojawiły się głosy, że bank centralny czegoś się obawia i że odpowiedzialny bank centralny nie powinien wysyłać takich sygnałów.

Dodatkowym problemem może być to, że dziś złoto jest droższe, niż było w latach 90., gdy je sprzedawaliśmy. Kupno złota nie byłoby więc roztropną transakcją. Zwłaszcza, że po interwencjach na rynku walutowym nasze aktywa rezerwowe sięgają 130 mld euro, w stosunku do PKB większe rezerwy ma bodajże tylko Szwajcaria. Aby udział złota w rezerwach był istotny, musielibyśmy kupić go naprawdę dużo. Są oczywiście na świecie kraje, np. Chiny i Rosja, których banki centralne kupują kruszec. Zwykle są to duże gospodarki, których waluty nie mają statusu walut rezerwowych. Taki status ma np. dolar, ale te kraje nie chcą lokować rezerw w walucie USA, które traktują z rezerwą lub wręcz wrogo. Te kraje są też często producentami złota. To więc zupełnie inna sytuacja.

Czechy, jak pan wspomniał, otwarta gospodarka. Czy odczuwa jakieś konsekwencje sporów handlowych USA i Chin?

Jesteśmy mocno eksponowani na ryzyko spowolnienia w handlu międzynarodowym, którym te spory mogą poskutkować. Na razie na szczęście nie odczuwamy żadnych negatywnych konsekwencji napięć w stosunkach handlowych na świecie. Mam nadzieję, że sytuacja nie wymknie się spod kontroli.

 

CV

Jiri Rusnok kieruje Czeskim Bankiem Narodowym (CNB) od połowy 2016 r. Wcześniej przez dwa lata był członkiem zarządu tej instytucji. Przez pół roku na przełomie lat 2013 i 2014 był premierem Czech, a wcześniej m.in. ministrem finansów oraz ministrem przemysłu i handlu.

Rz: Gospodarka strefy euro coraz wyraźniej traci impet. W III kwartale rozwijała się najwolniej od czterech lat. Czy w Czechach widać jakieś niepokojące konsekwencje spowolnienia w strefie euro?

Nie za bardzo. To, co się dzieje w strefie euro, nie jest niczym zaskakującym. Jest to uspokojenie po dobrym 2017 r., nic więcej. W Czechach też już od kilku kwartałów spodziewaliśmy się pewnego spowolnienia wzrostu gospodarki. Ten scenariusz teraz się rozgrywa, nie ma tu żadnej niespodzianki.

Pozostało 96% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Kup teraz
Opinie Ekonomiczne
Witold M. Orłowski: Gospodarka wciąż w strefie cienia
Opinie Ekonomiczne
Piotr Skwirowski: Nie czarne, ale już ciemne chmury nad kredytobiorcami
Ekonomia
Marek Ratajczak: Czy trzeba umoralnić człowieka ekonomicznego
Opinie Ekonomiczne
Krzysztof Adam Kowalczyk: Klęska władz monetarnych
Opinie Ekonomiczne
Andrzej Sławiński: Przepis na stagnację