"Rzeczpospolita": Prof. Leszek Balcerowicz w „Trzeba się bić” wspomina, że na początku transformacji gospodarczej w Polsce oficjalne dane wyolbrzymiały skalę załamania aktywności ekonomicznej, bo obejmowały głównie państwowe przedsiębiorstwa, które upadały, nie obejmowały zaś powstających w ich miejsce prywatnych firm. Statystyka publiczna nie nadążała za zmianami strukturalnymi. Dziś mierzymy się z największym od transformacji gospodarczym wstrząsem. Czy mamy podobny jak wtedy problem ze statystyką? Jesteśmy w stanie uchwycić tak turbulentną rzeczywistość?
dr Dominik Rozkrut: Od tamtego czasu wiele się w statystyce publicznej zmieniło. Prowadzimy badania znacznie lepiej, korzystając z nowocześniejszych metod. Cały program badań jest też dobrze przemyślany, aby oddawał najistotniejsze procesy w gospodarce i społeczeństwie. Ta jakościowa zmiana to jest też wynik postępującej integracji i harmonizacji systemów statystycznych na poziomie międzynarodowym, nie tylko na szczeblu UE. Nie podpisałbym się pod tezą, że badania, które są efektem wieloletnich prac ekspertów z całego świata, nie odpowiadają na potrzeby informacyjne, nawet te, które pojawiły się w czasie epidemii. To prawda, że mamy do czynienia z istotnymi zmianami w gospodarce, ale jesteśmy w stanie je poprawnie zidentyfikować. Wymaga to jednak często zgłębienia metodyki badań, aby poprawnie zinterpretować jej wyniki. Zwykle w dyskursie publicznym pomija się np. to, że dane dotyczące przeciętnego wynagrodzenia w sektorze przedsiębiorstw obejmują tylko podmioty z co najmniej 10 pracownikami. My zawsze to w komunikatach podkreślamy, ale potem w mediach to umyka. Mam wrażenie, że w trakcie epidemii zainteresowanie takimi szczegółami i poprawną interpretacją publikowanych przez nas wskaźników wzrosło. To pozytywne zjawisko.
Wiele osób odkryło, że przeciętne zatrudnienie w sektorze przedsiębiorstw nie informuje o liczbie pracowników, tylko o liczbie pełnych etatów. Ten niuans radykalnie zmienia interpretację ostatnich spadków tak liczonego zatrudnienia. Okazuje się, że były to w dużej mierze pożądane skutki tarcz antykryzysowych, które zachęcały do ograniczania wymiaru czasu pracy zamiast zwalniania pracowników.
Tak. Spadek przeciętnego zatrudnienia wynikał także z korzystania z zasiłków opiekuńczych, których dostępność w trakcie pandemii została zwiększona. Pracownicy przebywający na takich zasiłkach odpowiednio długo nie są ujmowani wśród zatrudnionych. Wyjaśnialiśmy to w naszych komunikatach. Przyznaję jednak, że właściwej interpretacji danych nie ułatwia to, że GUS prowadzi wiele różnych badań w określonym obszarze tematycznym. Na przykład badając zatrudnienie w sektorze przedsiębiorstw uwzględniamy tylko podmioty z co najmniej 10 pracownikami, a w badaniu popytu na pracę także mniejsze podmioty.
Z dwóch różnych źródeł pochodzą dane dotyczące bezrobocia, które też budzą sporo kontrowersji. Z jednej strony mamy wskaźnik obejmujący osoby zarejestrowane jako bezrobotne w urzędach pracy, z drugiej zaś osoby, które w badaniu aktywności ekonomicznej ludności (BAEL) deklarują, że nie mają pracy, ale jej szukają. Od dawna wiadomo, że te dwa zbiory się nie pokrywają, ale epidemia pogłębiła te rozbieżności. Pojawiło się sporo osób, które straciły pracę, ale nie spełniają żadnej definicji bezrobotnego, bo nie szukają chwilowo nowego zatrudnienia. Jednocześnie wśród bezrobotnych pojawili się ludzie, którzy pracowali za granicą i gdy tylko pojawi się taka możliwość, znów wyjadą. Czy dostrzega pan potrzebę publikowania kilku różnych wskaźników bezrobocia, z których każdy opierałby się na nieco innej definicji? Taki system istnieje np. w USA.