W UE uchodzimy za marudera innowacji, a postrzegani wciąż jesteśmy jako źródło stosunkowo taniej siły roboczej i podwykonawca dla zagranicznych koncernów. Pod względem innowacyjności – według danych INSEAD – zajmujemy dopiero 45. pozycję wśród 143 światowych gospodarek. Z kolei badania CIS pokazują, że odsetek rodzimych przedsiębiorstw aktywnych innowacyjnie to jedynie 17,7 proc. Słabiej w UE wypada tylko Rumunia.

Niestety, nie mamy co liczyć na to, że – mimo licznych zapowiedzi przedstawicieli rządu o wspieraniu innowacyjności polskiej gospodarki – zaczniemy szybko piąć się w rankingach. Problem bardzo niskiego poziomu naszej innowacyjności diagnozowany jest od wielu lat. Do tej pory nie znaleziono remedium.

Niewątpliwe konieczne jest opracowanie spójnej polityki wspierania innowacyjności w naszym kraju. Aby przyniosła ona oczekiwane skutki, potrzeba czasu. Dużo czasu. Tworzenie innowacyjnej gospodarki to bowiem proces długofalowy, trwający dekady, wymagający zbudowania stabilnych ram prawnych, sprzyjających inwestowaniu w B+R oraz wspierających naukę. Bo równie ważny, a nawet ważniejszy niż pieniądze i przyjazne regulacje, jest kapitał ludzki.

Do rozwiązania jest wiele problemów. Należy zdecydować, czy zamierzamy oprzeć politykę pobudzania innowacyjności na dużych przedsiębiorstwach czy też na start-upach i na tej bazie określić rodzaj wsparcia. Kiedy obserwuje się działania rządu, widać, że wygrywa ten drugi model, niestety zdecydowanie trudniejszy do wdrożenia. Na wsparcie małych, innowacyjnych firm przeznaczono potężne sumy. Inwestycje te nie dają jednak gwarancji sukcesu. Tym bardziej że problemem jest deficyt ciekawych projektów.

Mimo wszystko jestem optymistą. Z naszą innowacyjnością jest bowiem tak źle, że gorzej już być nie może.