Historia uczy jednak, że wobec zagranicznych firm wchodzących na warszawską giełdę należy zachować ostrożność. Zresztą dla porządku trzeba powiedzieć, że nie tylko wobec zagranicznych. Komisja Nadzoru Finansowego dużo częściej nakłada kary finansowe i inne sankcje (np. zawiesza notowania) także na polskie spółki i/lub ich akcjonariuszy, gdy nie przestrzegają giełdowych przepisów, czyli „zapominają" o komunikacji z inwestorami. Gdy sprawa robi się poważniejsza, zachodzi podejrzenie manipulacji notowaniami, prania brudnych pieniędzy lub sprzeniewierzenia majątku – trafia do prokuratury. Jednak zwykle dzieje się to już wtedy, gdy inwestorzy nieodwracalnie stracili pieniądze.

Dlaczego piszę o tym w kontekście firm zagranicznych? Ponieważ to, co jest trudne w kraju, za płotem sąsiada staje się jeszcze trudniejsze. Z wielu przyczyn: za sprawą odległości, braku narzędzi, różnic w przepisach prawa. Co więcej, mamy przykłady przedsiębiorstw chińskich czy ukraińskich, które po wejściu na GPW nie opowiadają o sobie tak chętnie, jak wtedy, gdy sprzedawały inwestorom akcje. Być może ktoś zdecydował się na wycieczkę do Chin w poszukiwaniu informacji o spółkach JJ Auto (ostatni komunikat opublikowała w 2014 r.), czy Fenghua Soletech (w 2015 r.), ale frekwencja na zgromadzeniach akcjonariuszy spółek krajowych każe mi sądzić, że nie było takich chętnych wielu.

Z tych i innych powodów decydentom, i doradcom inwestycyjnym zalecałabym przyjęcie zasady ograniczonego zaufania wobec deklaracji, zapewnień i obietnic, których nie jesteśmy w stanie zweryfikować. A już najbardziej wtedy, gdy stawką w grze są cudze pieniądze.