Każdy chce zająć i umocnić się w jak największych częściach kraju. – Syrię piłują na kawałki – mówi rosyjski ekspert w dziedzinie Bliskiego Wschodu Nikołaj Suchow.
Pierwszą, najbardziej widowiskową salwę w nowej fazie wojny oddał 19 czerwca amerykański myśliwiec, trafiając syryjski samolot Su-22. Syryjczyk próbował bombardować kurdyjskie oddziały zbierające się w pobliżu Rakki do jej ostatecznego szturmu. Zdobycie miasta oznaczałoby koniec tzw. Państwa Islamskiego – jego iracka „stolica" Mosul padnie lada chwila. Utraciwszy centralne dowództwo, oddziały bojówkarzy spadną do poziomu bandytów, napadających na drogach prowadzących przez pustynne pogranicze iracko-syryjskie.
W Syrii jednak upadek islamistycznego ruchu oznacza nową fazę konfliktu. Będzie w nią zaangażowanych co najmniej sześć mocarstw i trudna do policzenia liczba uzbrojonych grup wewnątrz kraju, z największą z nich armią kurdyjskich „peszmergów".
Na pierwszy ogień poszła syryjska prowincja Idlib leżąca w północno-zachodniej części kraju. Tworzy ona jedną z tzw. stref deeskalacji ogłoszonych przez Rosję, Turcję i Iran. Otoczona jest ze wszystkich stron przez syryjskie oddziały rządowe, armię turecką i oddziały kurdyjskie (które w tym rejonie współpracują z armią rosyjską). Najbardziej zainteresowani, czyli Ankara, Moskwa i Damaszek, zamierzają zamknąć Idlib, przeciągnąć na swoją stronę, ile się da różnych uzbrojonych grup znajdujących się tam, a te których się nie da – zniszczyć. Próbując już teraz opanować teren prowincji, Rosja i Turcja postanowiły tam wysłać wojska... Kazachstanu i Kirgizji (rosyjskich sojuszników, a jednocześnie państw tureckojęzycznych). Tyle że oba gwałtownie się temu sprzeciwiły.
Turecko-rosyjski sojusz na terenie prowincji podminowuje rosyjskie wsparcie wojskowe dla kurdyjskich oddziałów. Dla Ankary jest to nie do przyjęcia i prędzej czy później doprowadzi do konfliktu. Również USA są zaniepokojone kurdyjską współpracą z Rosjanami.