Od momentu zmiany na stanowisku premiera w PiS widać zdecydowaną zmianę języka, którym mówi się o Unii Europejskiej. Logika, według której Polska jest oblężoną twierdzą atakowaną przez Niemców, Rosjan czy Bruksela, ustępuje – bardzo powoli skądinąd – logice, według której politykę europejską trzeba prowadzić w taki sposób, by realizować swoją suwerenność, ale równocześnie nie próbować wszystkich bez powodu do siebie zrażać. Dlatego jednym z elementów taktyki podczas rozmowy Morawieckiego w Brukseli będzie próba powielenia scenariusza ze spotkania z Viktorem Orbánem. Temat procedury praworządności był tam tylko jednym z kilku, obok innych spraw bilateralnych, regionalnych i europejskich. Dlaczego? Bo chodzi o pokazanie, że na sporze z Brukselą w sprawie procedury praworządności świat się nie kończy.
Dlatego też najprawdopodobniej szef rządu będzie chciał uniknąć wrażenia, że poświęca całość spotkania z Jeanem-Claudem Junckerem sporowi o sądownictwo w Polsce. To stawiałoby nas w roli petenta i sprowadzało całość naszej obecności w UE do kwestii praworządności. Cel jest jasny: pokazać, że są sprawy, w których Polska jest wzorowym członkiem UE, a nasze interesy są całkowicie zbieżne z Brukselą, że są kwestie, w których się spieramy i szukamy porozumienia, ale są też takie, na które polski rząd patrzy zupełnie inaczej niż większość UE i chce swe racje wytłumaczyć.
Przykładem sprawy, w której Warszawa idzie ręka w rękę z Brukselą, może być polityka energetyczna. Polska jest też wzorowym członkiem UE w kwestii brexitu.
Istnieją też obszary, gdzie ścierają się interesy różnych krajów i różnych regionów, a w których my staramy się przekonywać do swoich racji – np. temat pracowników delegowanych.
Stąd właśnie pomysł stworzenia wrażenia, że sądownictwo to tylko jeden z wielu punktów w relacjach z Unią Europejską.