Na razie ogłosili referendum, które rozpoczęło się w ostatnią środę i ma potrwać miesiąc. Podobne referendum strajkowe ogłoszone zostało we wrześniu 2017 i do dzisiaj nie podano jego wyników. Teraz związkowcy dają zarządowi czas do końca kwietnia na zakończenie negocjacji płacowych, a jak większość pracowników zagłosuje na „tak”, do strajku dojdzie podczas najbliższej majówki.
Nienależący do związków pracownicy pokładowi LOT nie ukrywają nadziei, że tak jak to było we wrześniu 2017 roku, tak i teraz „wszystko się rozmyje”, bo tak naprawdę dużo można wynegocjować. Nie ukrywają też pretensji do kolegów związkowców, bo nawet sama zapowiedź strajku, to niedobry sygnał dla pasażerów, którzy mogą polecieć inną linią, obawiając się utrudnień w podróży.
Podobnego zdania jest prezes LOT Rafał Milczarski. — Jestem głęboko przekonany, że żadnego strajku w LOT nie będzie - powiedział. Referendum strajkowe organizowane przez związki zawodowe uważa za nielegalne.
Jak tłumaczy spółka, związkowcy chcą przywrócenia dawnych zasad wynagradzania, kiedy to pensje były wysokie, niezależnie od liczby wylatanych godzin, a godziny tzw. nalotu były tylko dodatkiem do pensji. W 2010 roku, za czasów kierowania firmą pierwszy raz przez Sebastiana Mikosza zasady wynagradzania się zmieniły. Mikosz był przeciwnikiem oderwania wynagrodzeń od wkładu pracy. Uważał, że płace powinny motywować - im więcej ktoś pracuje, tym więcej powinien zarabiać. Zmniejszył kwotę podstawową, gwarantowaną. Zasadniczą część wynagrodzenia uzależnił od liczby wylatanych godzin.
Wynagrodzenia nie są niskie, nawet jak na specyficzne warunki pracy, jak latanie. Stewardesa w LOT zarabia 5-7 tysięcy złotych miesięcznie, pierwszy oficer średnio 22 tysiące, a kapitan średnio 29 tysięcy złotych. Do tego dochodzi około 2 tysięcy złotych diet za samo latanie dla każdego.