Po poniedziałkowym wybuchu przed świątynią Erawan we wtorek w Bangkoku dwukrotnie jeszcze eksplodowały bomby. Pierwszy ładunek nieznany mężczyzna wrzucił z mostu do rzeki Menam przepływającej przez miasto. Kolejny wybuchł w pobliżu stacji metra.
W obu przypadkach nikomu nic się nie stało, policja również nie złapała sprawców. Nie wiadomo, dlaczego rzucali bombami, tak jak i sprawca poniedziałkowej masakry. Po pierwszym wybuchu zmarły już 22 osoby (tylko 12 zginęło na miejscu eksplozji), a liczba rannych waha się od 78 do 120. Prawdopodobnie część nie zwracała się o pomoc i o własnych siłach opuściła miejsce zdarzenia, stąd takie różnice w liczbie ofiar.
Największą konsternację wywołuje fakt, że nie wiadomo, kto dokonał zamachu (oraz dwóch następnych eksplozji). Nikt się do nich nie przyznał, policja zaś dysponuje jedynie niewyraźnym nagraniem młodego mężczyzny z plecakiem, którego podejrzewa o jakąś formę współudziału w wybuchu. – Problem polega na tym, że nie wiemy, kto to jest – przyznał szef tajlandzkiego rządu Prayuth Chan-ocha.
Eksperci próbują więc odnaleźć jakieś poszlaki, zastanawiając się nad miejscem i sposobem dokonania zamachu. Skrzyżowanie przed świątynią wielokrotnie było miejscem różnego rodzajów rozruchów, a nawet jednego zamachu bombowego w 2008 roku. Jednak wtedy jedynie dwie osoby zostały ranne. We wszystkich przypadkach były to starcia zwolenników różnych partii politycznych, a ostatnio przeciwników junty wojskowej rządzącej krajem.
Miejscowe władze i dziennikarze są jednak przekonani, że obecnego nie mógł dokonać nikt miejscowy, czyli związany z buddyjską kulturą Tajlandii, z jej religijną tolerancją. Zamachowiec chciał doprowadzić do jak największej liczby ofiar, a to – zdaniem ekspertów – wyklucza miejscowych. Świątynia Erawan jest zbyt szanowana. W dodatku o siódmej wieczorem, gdy nastąpił wybuch, przychodzi tam bardzo wiele osób wracających z pracy, by pomodlić się lub obejrzeć występ tradycyjnych tajlandzkich tancerek.