Powiedział pan w jednym z wywiadów, że polskiemu tenisiście jest dużo trudniej przebić się w ATP. Co miał pan na myśli?
– To, że wszystko musimy sami sobie wywalczyć, nie dostajemy przepustek do turniejów ATP, jak rówieśnicy z innych krajów. Jeżeli zawodnik ma za sobą bogatą tenisową federację – francuską, amerykańską, brytyjską, australijską, niemiecką – ma większe szanse, by zagrać w challengerach i turniejach ATP Tour, bo w tych krajach takich zawodów organizuje się więcej. To pomaga, szczególnie u progu kariery. Na szczęście nie muszę już grać w eliminacjach challengerów.
Pomocą byłby turniej ATP Tour w Polsce...
Ale na razie to niewykonalne.
Pana trener Tomasz Iwański powiedział, że dopiero miejsce w pierwszej setce rankingu pozwala tenisiście przestać myśleć o problemach finansowych...
– Nie jestem w okolicach setki, nie wiem, jak to wygląda na tym poziomie. Wiem natomiast, że mimo znaczącego awansu, cały czas jest mi ciężko finansowo. Nie mam sponsora. Najpierw trzeba dużo pieniędzy włożyć, żeby inwestycja w tenis zaczęła się zwracać. W challengerach, w których teraz gram, mam zapewniony nocleg, ale trzeba dolecieć na taki turniej, na miejscu jeść, naciągać rakiety, płacić za masaż i wypadałoby polecieć z trenerem. Wszystko to bardzo dużo kosztuje. Pule nagród wynoszą około 50 tysięcy, nie ma szans, żeby taki wyjazd się zwrócił. Naprawdę zaczyna się zarabiać, dopiero gdy gra się regularnie w Wielkich Szlemach, turniejach ATP Tour i tylko od czasu do czasu w challengerze.