Dla tych, którzy podczas niedawnego US Open narzekali w Nowym Jorku na wirusowe ograniczenia, Paryż nie jest pocieszeniem. Wprost przeciwnie: testy są jeszcze bardziej rygorystyczne, pobrania próbki z nosa nie można dokonać samemu, jak było w Ameryce, robi to personel medyczny i jest to dużo bardziej bolesne.
Laboratorium już ostrzega, że pozytywnych wyników może być nawet o 50 procent więcej niż w US Open. Po dwóch testach „powitalnych" (by zawodnik mógł zagrać, oba muszą być negatywne) następne będą się odbywały co pięć dni.
Od samych graczy i z ich sztabów dochodzą głosy, że wszyscy żyją w strachu, najważniejszy jest nie najbliższy mecz, tylko najbliższy test. Strach jest tym większy, że u już wykluczonych (są wśród nich m.in. Polka Katarzyna Kawa pozbawiona szansy gry w eliminacjach i Hiszpan Fernando Verdasco) negatywne wyniki drugiego i trzeciego testu niczego nie zmieniły. Organizatorzy po pierwszym stanowczo mówią „au revoir" i życzą szczęśliwego powrotu do domu na swój koszt. Wykluczeni grożą procesami.
Zimno i deszcz
Gracze francuscy, którzy w Nowym Jorku po wykryciu wirusa u Benoit Paire'a podnieśli krzyk na pół świata, że trafili do niewoli, teraz narzekają na zamknięcie w hotelu, choć ich żony i dzieci mieszkają trzy kilometry dalej. Prasa anglojęzyczna gospodarzy nie oszczędza, sugerując, że wirus plus francuski bałagan sprawiają, iż US Open z paryskiej perspektywy wydaje się dziś wyspą spokoju i rozsądku.
Turniej zaczął się w niedzielę w ciężkiej atmosferze, a pogoda nie pomogła, bo było bardzo zimno i przez cały dzień nad Paryżem wisiały deszczowe chmury. Dach nad kortem centralnym przydał się od razu tenisistom i nielicznym widzom (1000 osób), na pozostałych kortach trybuny były puste.