Rok temu w Pradze były zachwyty, publiczność dopisała znakomicie, ale trochę się obawiano, jak w Ameryce przyjmie się koncept Rogera Federera i współpracowników, by drużyny Europy i Reszty Świata walczyły na czarnym korcie o srebrzysty puchar australijskiej legendy tenisa.
Obawy były niepotrzebne, do hali United Center przyszło przez trzy dni 93 tysiące widzów, był entuzjazm, doping, brawa i całkiem niezłe mecze, niekiedy nawet pozbawione otoczki pokazu. Niektóre chicagowskie gazety w poniedziałek rano pisały z entuzjazmem: „Poznaliśmy smak, chcemy więcej".
Specyficzny sposób punktacji (codziennie grano trzy single i debel, wartość zwycięstwa w każdym spotkaniu rosła z dnia na dzień: w piątek dawało jeden pkt dla drużyny, w sobotę dwa, w niedzielę trzy) spowodował, że mecze ostatniego dnia były najważniejsze.
Po zwycięstwie pierwszego dnia 3:1 i remisie 4:4 drugiego, Europa najpierw straciła przewagę i przegrywała 7:8, gdy debel Roger Federer i Sascha Zverev uległ parze Jack Sock i John Isner, ale potem Szwajcar pokonał Isnera i Niemiec Kevina Andersona, więc właściciel pucharu stał się znany i nie było potrzeby rozgrywania meczu Nicka Kyrgiosa z Novakiem Djokoviciem, można było otwierać szampana.
Idea meczu obroniła się. Kapitan Reszty Świata John McEnroe całkiem poważnie przyznał, że „... bez względu na to, co dzieje się z innymi rozgrywkami drużynowymi, czuję, że Puchar Lavera powinien trwać jako coś wyjątkowego, wartego walki i braw. Reakcje kibiców i uczestników jakich byliśmy świadkami podczas tych dwóch edycji pokazują, że to jest dobre dla tenisa".