Pisane rakietą i piórem

Meczów tenisa w literaturze nie rozgrywa się wiele, może dlatego ich odnajdywanie stanowi dla czytającego kibica taką przyjemność. Zapraszamy.

Aktualizacja: 05.08.2018 20:15 Publikacja: 05.08.2018 18:52

Stanisław Dygat grywał w tenisa, podobno nawet z Witoldem Gombrowiczem

Stanisław Dygat grywał w tenisa, podobno nawet z Witoldem Gombrowiczem

Foto: EAST NEWS

Twierdzę, że tenis to sport najpiękniejszy, a przy tym najbardziej wymagający. Żąda kontroli nad ciałem, koordynacji oko-ręka, zwinności, maksymalnej szybkości, wytrwałości oraz tej dziwnej mieszanki ostrożności i odpuszczenia, którą zwiemy odwagą. Wymaga też sprytu. Każde uderzenie z każdej wymiany podczas meczu na poziomie jest koszmarną mechaniką zmiennych.

Tak pisał David Foster Wallace. Niezbyt obszerny, ale doniosły dorobek pisarza – od niedawna tłumaczonego w Polsce – mieści także kilka esejów tenisowych. Nie bez powodu, bo autor w młodości grał wyczynowo.

Zrozumienie gry ujawnia m.in. w tekście „Roger Federer jako przeżycie religijne" opublikowanym w „The New York Times", a stanowiącym relację z wizyty w Wimbledonie 2006 r., gdy Szwajcar pokonał w finale Rafaela Nadala.

Esej Wallace'a – zamieszczony później w tomie „The String Theory" (czyli „Teoria struny", także tej w naciągu rakiety) – cały jest z nadziei, że natchniona gra Szwajcara stanie się zaraźliwym bakcylem, którego złapie kolejna generacja tenisistów. Jest też świadectwem zachwytu nad nieuchwytnym. Nad poczuciem, że kiedy Roger biegnie do dropszota, niektóre z praw fizyki zapominają, że trzeba zadziałać – tak są zauroczone jego grą na centralnym korcie Wimbledonu (tej świątyni tenisa, która troszkę za bardzo przypomina na każdym kroku, że jest świątynią).

Przybysz z Ameryki kręci nosem na to ciągłe nawiązywanie o historii, jednak docenia znajdujące się w wimbledońskim muzeum kolejne generacje rakiet tenisowych. W końcu z ich wyglądu też można wyczytać, jak wyglądał kiedyś tenis. Dla znawcy są niemal jak opisy dawnych zagrań, których tak chętnie tu szukamy. Choćby takich, jak odtworzone w autobiograficznej prozie Władimira Nabokowa pt. „Tamte brzegi".

Nowy kort tenisowy na końcu wąskiej i długiej szkółki młodych dąbków, o których już wspominałem, wykonany został wedle wszelkich reguł robót ziemnych przez robotników sprowadzonych z Prus Wschodnich. Widzę matkę posyłającą piłkę w siatkę i przytupującą stopą w białym pantofelku bez obcasa. Wiaterek kartkuje leżący na zielonej ławeczce podręcznik do gry w lawn tennisa Wallisa Myersa. Białe kapustniki z rzetelnym i głupim wysiłkiem szukają przejścia w drucianym ogrodzeniu otaczającym kort. Cieniutka bluzka i wąska pikowa spódnica matki (gra ze mną w jednej parze przeciwko ojcu i bratu, i ja złoszczę się na jej pudłowanie) należy do tej samej epoki, co flanelowe koszule i spodnie mężczyzn. Opodal, za kwitnącą łąką otaczającą kort, przejeżdżający chłopi spoglądają z pełnym szacunku zdziwieniem na rozbawienie państwa, podobnie jak w osiemnastym wieku patrzyli na wolanta lub serso. Ojciec ma mocne, proste podania w klasycznym stylu angielskich tenisistów tego czasu, i sprawdzając we wspomnianej już książce, raz po raz pyta mnie i mego brata, czy spłynęła na nas łaska i czy, jak być powinno, czujemy swój drajw od przegubu aż po ramię.

Wspomniany tu Wallis Myers był w początkach XX w. tenisową wyrocznią – brytyjski tenisista, a później dziennikarz „The Daily Telegraph" i „Daily Mail", układał niemal oficjalne rankingi, na długo zanim zaczęły czynić to komputery.

Widać, że tenis nie był obcy zamożnej rodzinie Nabokowów, nic więc dziwnego, że znalazł odbicie w „Lolicie", najsłynniejszym dziele Władimira, które dostarcza jednej z pierwszych klasycznych radości literacko-tenisowemu poszukiwaczowi.

Mimo niewielkiego wzrostu z cudowną łatwością panowała nad dziewięćdziesięcioma ośmioma metrami kwadratowymi swojej połowy kortu, gdy już wpadła w rytm wymiany piłek, lecz trwało to tylko dopóty, dopóki mogła tym rytmem kierować, bo w obliczu każdego raptownego ataku lub nagłej zmiany taktyki przeciwnika była kompletnie bezradna. Przy piłce meczowej jej drugi serw – zazwyczaj jeszcze silniejszy i bardziej stylowy od pierwszego (nie miała bowiem ani odrobiny zahamowań, jakie miewają ostrożni zwycięzcy) z harfianym zaśpiewem trącał strunę siatki i rykoszetem wypadał na aut. Szlifowany klejnot skrótu przechwytywał i zgarniał przeciwnik, który ruszał się jak czworonóg i wymachiwał koślawą paletką. Jej dramatyczne ścięcia i wdzięczne woleje bezpretensjonalnie padały mu do stóp. Raz po raz pakowała prosto w siatkę łatwe piłki – i odgrywała wesołą pantomimę konsternacji, garbiąc się w baletowej pozie, aż loki spadały jej na oczy. Miała grację i impet, lecz tak bezowocne, że nie potrafiła wygrać nawet ze mną, choć szybko dostawałem zadyszki i po staroświecku podkręcałem piłkę.

Literatura stawia zazwyczaj na takie właśnie – nieco podwórkowe – mecze, rozgrywane gdzieś z boku głównego nurtu opowieści. Z drugiej strony turnieje wielkoszlemowe – ze swoim blichtrem, koronowanymi głowami – również mogą stworzyć wdzięczną scenerię dla sensacyjnej intrygi. Zauważył to Stanisław Dygat, który akcję opowiadania „Stadion Rolanda Garrosa" umiejscowił tamże, podczas mistrzostw Francji za rok 1946. Tu „olbrzymia czarna tablica przybita do drzewa informuje widzów o rozkładzie i wynikach gier", tam znów „sędzia schodzi z krzesełka i zapisuje coś na sędziowskiej kartce".

To opowiadanie jest szkicem tak krótkim, że nie wystarcza czasu na porządne nakreślenie postaci. Widzimy jedynie, że inspektor policji aresztuje schodzącego z kortu tenisistę, podejrzanego o zbrodnie wojenne (taki czas). Po chwili okazuje się, że powinien był zatrzymać jego rywala – sędzia pomyłkowo wskazał nie tego, co trzeba. Ale zaraz wychodzi na jaw, że „niewinny" też ma na sumieniu grzech, choć znacznie mniejszego kalibru. Ostatecznie inspektor wraca na korty po zbrodniarza, a przestępcę wypuszcza, zostawiając go sobie na potem.

Dygat grywał trochę w tenisa (ponoć także z Witoldem Gombrowiczem), pochodził z polsko-francuskiej rodziny, stąd umiejscowienie akcji nie dziwi.

Ale, ale. Gombrowicz napisał przecież „Opętanych" – powieść drukowaną w odcinkach. Pisał dla pieniędzy, pod pseudonimem, a później długo nie chciał się do niej przyznawać. Kiedy już to zrobił, zapewniał, że celowo chciał stworzyć „złą powieść". A może, jak twierdził, „dobrą powieść dla tego niższego, podrzędnego czytelnika, któremu smakuje nie to, co nazywamy »dobrą literaturą«". Udało się – rzeczywiście nie jest to literatura wysokich lotów, ale przecież częstokroć dobrą złą książkę czyta się lepiej niż złą dobrą. Dla nas ważne, że na kartach „Opętanych" też rozgrywają się mecze tenisa.

Nazajutrz rano Walczak i panna Maja w białych strojach szli wolno przez trawnik w kierunku placu tenisowego, skąd dochodziły już głosy zwołanej do piłek dzieciarni. Dzień był wspaniały, bezwietrzny, tylko białe pierzaste obłoczki mknęły po bladoniebieskim niebie. I on, i ona mieli pod pachą po dwie rakiety. Walczak, który doskonale orientował się w kulisach białego sportu wiedział, że pannie Ochołowskiej (choć nie brała jeszcze udziału w większych meczach) zdarzało się odnosić nieoficjalne zwycięstwa nad czołowymi rakietami i to wśród mężczyzn. Znawcy nieraz podkreślali wyjątkowo wszechstronny styl gry, rokujący najlepsze nadzieje i predestynujący ją do wielkich zagranicznych sukcesów. Co do Walczaka, to wprawdzie nie było nikogo w klubie, kto by mógł marzyć o wygraniu z nim seta, ale też nie było tam nikogo, kto by reprezentował wyższą klasę. Toteż postanowił ograniczyć się wyłącznie do podawania piłek i trenowania poszczególnych uderzeń. Zresztą panna Ochołowska nie spodziewała się chyba żadnych szczególnych emocji. Szła w milczeniu i zdawało się, że myśli o czymś innym – chmurna i nieuważna, z oczami wbitymi w ziemię. Gdy stanęła na placu – doskonałym, jak to od razu ocenił Walczak – nie odezwała się ani słowem tylko prędko wycofała się poza ostatnią linię kortu. – Vorhand! – zawołała.

Ciekawe, co o grze panny Ochołowskiej myśleli czytelnicy przedwojennej prasy (ostatni odcinek ukazał się 3 września 1939 r.). I czy zastanowiła ich zmiana nazwiska bohatera, który już w drugim rozdziale z Walczaka staje się Leszczukiem. Zagadkę rozwiązuje przypis do pełnego wydania: „Wobec tego, że jak się okazało, istnieje trener tenisowy p. Walczak, zmieniamy za zgodą autora nazwisko na Leszczuk. Zaiste, dziwny zbieg okoliczności!".

Po wojnie na korty zaglądał Leopold Tyrmand. Ponoć snobował się na tenis, bo dobrym graczem nie był. „Obnosił się z rakietą pod pachą. Tenis był dla niego eleganckim dodatkiem. Na korcie okazywał się raczej śmieszny, brakowało mu koordynacji ruchowej" – wspominał Andrzej Roman, pisarz, dziennikarz i bywalec warszawski. Może. Ale to obnoszenie się znalazło odbicie w „Dzienniku 1954".

Snułem się dziś po Alejach Jerozolimskich w poszukiwaniu sklepiku pana Donimirskiego. Pan Donimirski sprzedaje rakiety i robi naciągi, można u niego dostać to, czego nie można dostać w państwowych sklepach sportowych, a ja szukam niedrogiego czeskiego „Artisa", bo sezon się zbliża i czymś trzeba grać. Przy okazji zanurzyłem się w ową knieję inicjatywy prywatnej, jeszcze nie zrąbaną toporem podatkowego domiaru, pomiędzy Kruczą a Marszałkowską. W kwadracie wyburzonych domostw utrzymuje się ciągle stan popowstaniowy: prowizorycznie łatane ruiny, ocalałe bramy, osobne jak łuki zbolałego triumfu nie wiadomo nad czym, strzępy klatek schodowych, sklepy wyremontowane z cudownym sensem prowizoryczności, która trwa już dziewięć lat.

Smutno myśleć o tym, jak musieli czuć się tenisiści w tamtym świecie.

Autor „Złego" ma też na koncie „Opowieść o tragicznym tenisiście", rozgrywającą się tuż po wojnie na francuskiej Riwierze. Prawdziwe nazwiska tenisowego świata mieszają się tu ze zmyślonymi, do tego mamy parę celnych uwag o trudnej do uchwycenia kwestii talentu do gry, o samotności na korcie, wreszcie jakże aktualne i dziś zdanie: „Mój panie, wiele wspaniałych sportowych przeznaczeń zniszczyły gazety, te ampułki z najgorszym arszenikiem dla zdolnych wyrostków!". Opowiadanie warte jest lektury, podobnie zresztą jak scena ze „Złego" rozgrywająca się na kortach stołecznej Agrykoli.

Merynos wszedł do zielonego domku klubowego: szatnie pełne były hałaśliwych urzędników w średnim wieku, nurzających się w tenisowych igraszkach przed żmudnym dniem pracy. – Właśnie czekam na pana prezesa – rzekł na widok Merynosa mocno zbudowany mężczyzna o miłym uśmiechu na opalonej twarzy: ubrany był w białe szorty i kolorowe koszulki, jedną na drugiej. – Świetnie – rzekł Merynos – już się rozbieram, panie Jurku. – Mężczyzna w kolorowych koszulkach wziął blaszaną tuleję z piłkami i zeskoczył na ceglastą nawierzchnię kortów, rozkładając rakiety i ręczniki na wysokim krzesełku sędziowskim. W szatni jakiś gruby pan zwrócił się do Merynosa: – Bardzo pana przepraszam, ten pan, z którym pan gra, to słynny trener Chodowski, prawda? – Tak – rzekł Merynos – doskonały instruktor dla takiego patałacha jak ja. – A ile on bierze za godzinę? – zainteresował się gruby pan. – Drogo – rzekł Merynos – czterdzieści złotych. Ale to się opłaca. – Na pewno – przytwierdził gruby pan – tylko trzeba je mieć, te czterdzieści złotych. Merynos zszedł na kort; biel tenisowej koszulki i szortów podkreślała smagłość jego rozrosłego ciała. Trener Chodowski powiedział: – Niech pan pokaże, panie prezesie, jak pan bierze zamach do forehandu? Czy nie zapomniał pan od wczoraj? Merynos przybrał postawę i zatoczył łuk rakietą. – A noga? – rzekł z wyrzutem trener – a lewe kolano? Proszę, niech pan stanie w głębi kortu. Przez dziesięć minut daję panu tylko na forehand. Merynos stanął na kredowej linii.

Wątek tenisowy pojawia się nawet w twórczości pisarza, którego trudno by podejrzewać o związek z tym sportem. Stanisław Grzesiuk kojarzy się raczej z ferajną i dintojrą. Ale dawny tenis miał też inną, mniej błyszczącą stronę, o czym czerniakowski cwaniak pisze w „Ostatniej niedzieli na kortach", która zaczyna się tak:

Była na ulicy Belwederskiej knajpa „Sielanka". Po zlikwidowaniu knajpy pozostały tylko dwa korty tenisowe, które wynajmowano na godziny. Grać w tenisa przychodzili „obcy z miasta". Elegancko ubrani, w białych spodniach i szortach, szczęśliwi i zadowoleni z życia, ze sporą ilością forsy w portfelach. Było nas sześciu w wieku dwunastu, trzynastu lat do podawania piłek i konserwacji kortów. Za zarobione pieniądze musieliśmy kupować gips do wyznaczania linii. To, co właścicielka brała za wynajmowanie kortów, to był jej czysty zysk – bo nie wkładała w nie ani żadnej pracy, ani pieniędzy. W dnie powszednie nie było wielu grających i przychodzili oni tylko po południu. Dlatego po lekcjach w szkole szliśmy urzędować na korty i dopiero tu uzgadnialiśmy, którzy z nas zostaną na dyżurze, a którzy pójdą do domu odrabiać lekcje. Po odrobieniu lekcji następowała zmiana. Jeśli goście grali tylko na jednym korcie, podawaliśmy piłki na zmianę, tak żeby każda dwójka mogła coś zarobić.

Historię grupki warszawskich cwaniaków podających piłki umieszczono w zbiorze opowiadań „Boso, ale w ostrogach". Dziś ferajna nie asystuje już państwu w bieli, ale wspomnienia z różnych tenisowych epok wciąż się czyta. I te przedwojenne z ery Ignacego Tłoczyńskiego, i tużpowojenne z czasów Władysława Skoneckiego. A także te współczesne, z okresu fascynacji Wojciechem Fibakiem – może to dzięki nim książka m.in. o tenisie zdobyła literacką nagrodę Nike.

Powyższe stwierdzenie jest oczywiście nadużyciem, jednak w „Książce twarzy" Marka Bieńczyka znalazły się dwie opowieści tenisowe. Jedna – „Czempion odchodzi" – jest listem pożegnalnym dla Andre Agassiego spisanym przez kibica, którym autor niewątpliwie jest. Druga – „Oczko Borga" – mówi o chłopięcej fascynacji rozbudzonej sukcesami Fibaka. O polskim tenisie okresu gierkowskiego. O wszechwładnym kortowym z warszawskiego parku Skaryszewskiego. O rakietopodobnym wyrobie marki Polonez, dla którego trzeba było opróżniać skarbonki, o białych czeskich piłkach. O towarzyszach niedoli, czyli licealnych kolegach – jednym, który „szybko opanował technikę uderzeń, lecz za bardzo się w niej zakochał", i innym, „który techniką się brzydził, lecz parę wulgarnych machnięć na ogół starczało, by z wszystkimi się rozprawić".

Kto raz spróbował, wciąż wraca do „ceglastej celi dwadzieścia cztery metry na osiem, by czuć się wszak nie uwięzionym, lecz, przeciwnie, wyzwolonym w prostokącie białych linii, w który wstępuję jak na latający dywan, wynoszący nas wyżej, w lepsze powietrze".

I nie ma tu znaczenia, że połowa z bieńczykowskich „dwudziestu czterech metrów na osiem" daje 96 metrów, nie zaś 98, które wyznaczył Nabokow swojej „Lolicie". ©?

Twierdzę, że tenis to sport najpiękniejszy, a przy tym najbardziej wymagający. Żąda kontroli nad ciałem, koordynacji oko-ręka, zwinności, maksymalnej szybkości, wytrwałości oraz tej dziwnej mieszanki ostrożności i odpuszczenia, którą zwiemy odwagą. Wymaga też sprytu. Każde uderzenie z każdej wymiany podczas meczu na poziomie jest koszmarną mechaniką zmiennych.

Tak pisał David Foster Wallace. Niezbyt obszerny, ale doniosły dorobek pisarza – od niedawna tłumaczonego w Polsce – mieści także kilka esejów tenisowych. Nie bez powodu, bo autor w młodości grał wyczynowo.

Pozostało 96% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Tenis
Iga Świątek czeka na pierwszy sukces w Hiszpanii. Liderka rankingu zaczyna dziś turniej w Madrycie
Tenis
Magda Linette zagra z Aryną Sabalenką. Bolesna porażka Magdaleny Fręch w Madrycie
Tenis
100. tydzień Igi Świątek w roli światowej liderki kobiecego tenisa
Tenis
Porsche odjechało Idze Świątek. Polskie finały w Rouen i Barcelonie
Tenis
Magda Linette w finale. Zacięty mecz ze Sloane Stephens