Korespondencja z Londynu
Z Rogerem Federerem się nie udało, lecz Andy Murray nie zawiódł brytyjskiej publiczności. Pokonał gładko Tomaša Berdycha 6:3, 6:3, 6:3 prezentując wszystkie zalety swego kombinacyjnego tenisa na trawie.
W Wimbledonie wcześniej z Czechem nie walczyli. W czternastu poprzednich spotkaniach wyniki układały się różnie, bilans 8-6 dla Szkota to potwierdzał, ale jakoś nie chciało się wierzyć, że w mateczniku Andy'ego Murraya Berdych będzie w stanie wygrać.
Nie wygrał. Po jednym przełamaniu serwisu przyszły następne, lokalny bohater nawet nie musiał przesadnie korzystać ze wsparcia widzów. Robił swoje, zmuszał Czecha do biegania i błędów, z zimną krwią wykorzystał to, co dawał rywal.
Trudno o porównania z gorącym starciem młodości i dojrzałości w wykonaniu Raonica i Federera, w żadnej chwili drugiego meczu temperatura zbytnio nie wzrosła. Szkot był zdecydowanie lepszy, Tomaš Berdych chyba już na zawsze pozostanie w cieniu inżyniera Jana Kodeša, który wygrał Wimbledon w 1973 roku.