To jeden z paradoksów historii sportu – 50 lat temu, w gorącym roku młodzieżowych demonstracji i okrzyków „Precz z konsumpcjonizmem!", zaczęła się „open era", czyli godzenie profesjonalizmu i amatorstwa na kortach tenisowych.
Podział trwał od dekad, wydawało się, że jest nienaruszalny. W teorii, zdecydowana większość tenisistów w latach powojennych była amatorami, którzy rywalizowali dla czystej radości gry. Najlepsi z najlepszych korzystali z prestiżu uczestnictwa w turniejach wielkoszlemowych w Australii, Francji, Wielkiej Brytanii i USA oraz w Pucharze Davisa, a także innych imprezach o ustalonej renomie.
Amatorzy moralnie wątpliwi
W praktyce było inaczej. O wielu mistrzach rakiety mówiono, że ich działanie to „shamateurism" (od połączenia „shame", czyli wstyd, i „amateurism", czyli amatorstwo), bo wiedziano, że przyjmują wypłaty pod stołem, że ich udział w turniejach kosztuje, tylko wypłaty od organizatorów muszą być ukryte przed opinią publiczną.
Niektórzy nie chcieli obłudy. Chcieli jawnie zarabiać na talencie i pracy, krótko mówiąc: pragnęli zostać profesjonalistami. Koszt takiej decyzji w latach 50. był wysoki – zarobki niepewne, trud zdobywania środków do życia duży, zakaz startów w najważniejszych turniejach – bolesny. Do tego przyklejano zawodowcom etykiety – to burzyciele porządku, ludzie pazerni i moralnie wątpliwi, skoro w szlachetnej rywalizacji sportowej kierują się banalną żądzą zysku.
Profesjonaliści pędzili cygańskie życie, podróżując za chlebem po zapomnianych miastach i miasteczkach Ameryki, Europy i Australii, amatorzy, owszem, grali w Wielkim Szlemie, ale świat wiedział, że im płacono.