Na stadionie im. Rolanda Garrosa od zakończenia ubiegłorocznego turnieju trwa remont, a w ostatnich dniach tempo prac jest wprost szalone. Nowy kort centralny (za rok ma już mieć zasuwany dach) został prawie ukończony, ale wokół roboty idą pełną parą. Leją asfalt i huczą młoty. Cisza zapada tylko na dwie godziny dziennie i nikt nie pyta dlaczego: wszyscy wiedzą – trenuje Roger Federer.
Nie było go tu od czterech lat, choć kuszenie trwało, ale bez efektów i tak naprawdę trudno się dziwić, bo czym można skusić Federera? Wreszcie w tym roku blisko 38-letni szwajcarski maestro uznał, że gra na nawierzchni ziemnej nie jest już dla niego tak bolesna jak dawniej i przyjechał, by sprawdzić, czy wciąż ma Paryż u stóp.
Ulubieniec ludu
Turniej się jeszcze nie zaczął, ale już jest jasne, że nic się nie zmieniło, choć to Rafael Nadal uczynił sobie w roku 2005 tę ziemię poddaną i z przerwami na lata 2009, 2016 i 2017 dzierży władzę absolutną.
Ulubieńcem ludu pozostaje jednak Federer, choć triumfował w Paryżu tylko raz (2009) i do dziś uznaje ten dzień za jeden z najważniejszych w sportowym życiu. Gdyby wówczas – gdy finałowy rywal usunął mu już z drogi Nadala – nie wygrał ze Szwedem Robinem Soederlingiem, jest bardzo prawdopodobne, że sportowy bilans jego życia wyglądałby tak jak Pete Samprasa: nie byłoby w nim triumfu na paryskiej mączce, a to duża wizerunkowa rysa.
Federer wprawdzie dziś opowiada, że nigdy nie brał pod uwagę definitywnego rozstania z Paryżem, ale trudno mu wierzyć. Gdy zrezygnował ze startów na kortach ziemnych i wrócił do pełni zdrowia, wiodło mu się przecież znakomicie (w roku 2017 wygrał Australian Open i Wimbledon).