Austriak, mistrz US Open 2020 i czwarty tenisista świata, nie gra od kilku tygodni. Sezon zaczął marnie, zagrał dziewięć spotkań, wygrał pięć. Po porażce w połowie marca z Lloydem Harrisem w Dubaju przerwał starty – odwołał swój udział w turniejach w Miami, Monte Carlo i ostatnio w Belgradzie. Może wróci na początku maja w Madrycie.
Długą nieobecność tłumaczył kontuzjami kolan, ale w niedawnej rozmowie z dziennikarzem „Der Standard" powiedział znacznie więcej: przede wszystkim o tym, że koronawirus zabrał cały urok tenisa, odebrał chęć rywalizacji i kazał przewartościować myślenie o sporcie.
Rok 2021 był dla Austriaka jak kolejka górska. Pojechał w styczniu do Australii, próbował się dostosować do warunków, jakie narzuciły sportowcom służby sanitarne i sprostać oczekiwaniom, jakie nakładał na niego wielkoszlemowy tytuł zdobyty jesienią w Nowym Jorku.
Ta walka okazała się jednak dla Thiema zaskakująco trudna. Bańki sanitarne, ciągłe testy czy gra bez publiczności nie tylko zabierały mu przyjemność z rywalizacji, ale też miały widoczny wpływ na formę. Ujawnił, że wpadł w psychiczny dołek już podczas przygotowań do sezonu i wciąż nie jest pewien, czy odnalazł wyjście.
– Tenis stracił dla mnie mnóstwo pięknych cech, wirus zabrał je wszystkie, zostawiając te złe. W takich okolicznościach trudno grać tydzień po tygodniu. Są faceci, którzy mogą to znieść, dla których życie w bańce ma prawdopodobnie zalety, np. Dan Evans lub Aleksander Bublik. Oni w normalnych czasach mają problemy ze skupieniem się na sporcie, więc to dla nich świetne, że koncentrują się teraz wyłącznie na tenisie. Ze mną jest inaczej. W Dubaju było ekstremum: byliśmy zamknięci w hotelu, choć poza nim toczyło się normalne życie. Nas wypuszczano o 21. na pusty stadion. To nie miało nic wspólnego z radością z gry – powiedział Austriak.