Wygrał setny mecz w Paryżu, zdobył trzynaście tytułów mistrza Roland Garros i dogonił Rogera Federera pod względem liczby zwycięstw w Wielkim Szlemie. Teraz obaj mają po 20. To jest jeden wymiar tego zwycięstwa. Drugi, bardziej ludzki: wygrywanie na kortach ziemnych w stolicy Francji nigdy mu się nie nudzi, Nadal zawsze znajduje niezwykłą motywację, by tam być najlepszy.
Napisano tomy o rywalizacji Rafael – Novak i słusznie, bo to klasyka współczesnego tenisa. Grali w niedzielę już 56. raz (bilans przed finałem: 29-26 dla Serba), ale w Wielkim Szlemie rywalizacja istotnie się różniła: Hiszpan wygrał 9 z 15 meczów, choć w spotkaniach o najważniejsze tytuły był remis 4:4.
Tym razem od pierwszych piłek widzowie zobaczyli Hiszpana w wersji z doładowaniem, był szybszy, bardziej pewny swego, naładowany energią po czubek głowy. Ledwie minęło kilkadziesiąt minut, było już po dwóch setach. W trzecim Novak trochę się pozbierał po ciosach, nawet pojawiła się przez chwilę szansa wyrównania gry przez Serba, ale zaraz uleciała. Nadal grał rewelacyjnie, plan miał precyzyjny, wykonał go niemal idealnie.
Niektórzy myśleli, że będzie inaczej, bo Novak Djoković szedł do finału gładko wytyczoną drogą, potknął się dopiero w ćwierćfinale z Pablo Carreno Bustą, pięciosetowy półfinał ze Stefanosem Tsitsipasem pokazał jednak pewne słabości lidera rankingu ATP.
Kto widział wcześniejszą determinację Hiszpana, jego sześć trzysetowych zwycięstw, także tych z młodymi strzelbami światowego tenisa, wiedział, że Paryża Nadal nie odda. Nie warto było wsłuchiwać się w jego narzekania, że nowe piłki są za ciężkie i mniej lotne niż poprzednie, że nowy kort centralny z dachem także może niekorzystnie zmienić grę wielokrotnego mistrza. Nic nie miało znaczenia poza wypracowaną w pocie czoła formą i determinacją tenisisty z Majorki.