Wygrał faworyt, na którego stawiali tenisowi eksperci, ale początek meczu tego nie zapowiadał. Austriak, jakby świadomy tych oczekiwań, wyszedł na kort spięty, fatalnie serwował, stracił swoje podanie już w trzecim gemie, potem jeszcze raz i szybko przegrał seta. Zverev panował absolutnie, zaczął finał zupełnie inaczej niż dwa poprzednie mecze z Hiszpanem Pablo Carreno-Bustą  i Chorwatem Borną Coriciem.

W drugim secie długo nic się nie zmieniało, Niemiec prowadził już 5:1, ale w tym momencie pozwolił Thiemowi wyjść z okopów. Austriak pierwszy raz przełamał podanie rywala, doprowadził do stanu 4:5 i seta wprawdzie nie wygrał, ale zyskał rzecz bezcenną: wiarę, że jeszcze nie wszystko stracone.  I na tym kapitale zbudował zwycięstwo, najpierw w secie trzecim a potem czwartym i piątym.

Decydujący set to była psychodrama. Zverev prowadząc 5:3 serwował po tytuł i popsuł przy meczbolu banalnego woleja. Następnie taką samą szansę przy stanie 6:5 miał kulejący Thiem (poprosił na kort fizjoterapeutę), ale też jej nie wykorzystał i o wszystkim decydował tie-break, w którym wciąż cierpiący Austriak, grający z bekhendu już tylko slajsem, pokazał wielki hart ducha.

Zverev objął prowadzenie 2:0, ale jego też dopadła serwisowa niemoc, przy drugiej piłce podawał ją nawet z szybkością 109 km/godz. Thiem odrobił stratę, prowadził  6:4, ale popsuł dwa meczbole i dopiero przy trzecim pomógł mu rywal wyrzucając piłkę na aut. Czy można się dziwić, że w tej sytuacji Austriak, gdy już wygrał, usiadł na krzesełku i śmiał się do samego siebie?

Thiem nie musi więc dzwonić po radę do Andy Murraya, o czym wspominał przed meczem. Szkot przegrał swoje cztery pierwsze wielkoszlemowe finały (podobnie jak wcześniej Ivan Lendl), Austriak zakończył serię na trzech porażkach, jak Goran Ivanisević i Andre Agassi.
27-letni Thiem jest drugim Austriakiem, który wygrał wielkoszlemowy turniej. Pierwszym był triumfator Roland Garros z roku 1995 Thomas Muster.