A wizerunek lidera światowego rankingu, szefa mającej potężne wpływy Rady Zawodniczej ATP, jest istotny nie tylko dla tenisa. Djokovicia w mediach społecznościowych obserwują miliony ludzi i jeśli on uważa, że nasze myśli mogą zmienić ściek w źródlaną wodę, i w czasie pandemii bawi się w tłumie w dyskotece, to oznacza, że wysyła jasny sygnał: zwariowaliście, ale ja was poprowadzę, chodźcie ze mną.
Warto się zastanowić, co sprawiło, że tenisista, który w trakcie kariery raczej się nie kompromitował, widział cały świat, poznał wielu rządzących nim ludzi, nauczył się kilku języków, zachowuje się tak, jakby był nawiedzonym prorokiem. Może chodzi o złość z powodu tego, że jest jednym z najwybitniejszych graczy w historii tenisa, a kibice kochają głównie Rogera Federera i Rafaela Nadala, więc trzeba pokazać swą odrębność, także poza kortem? Może powodem jest typowa dla Serbów pretensja do świata, że po bałkańskiej wojnie uznał ich za naród zbrodniarzy winnych całemu złu, a przecież mordowali wszyscy i teraz niech im Zachód nie mówi, co mają robić? Może uznał, że skoro zgubny wpływ glutenu na jego organizm wykrył nie profesor medycyny, lecz półszarlatan, to warto zanegować oficjalną medycynę?
Ale jakikolwiek byłby powód tego, co się stało podczas organizowanych przez Djokovicia pokazowych zawodów na Bałkanach i niezależnie od być może dobrych intencji, jako lider tenisowego stada, który od dawna nie ukrywa przywódczych ambicji, poniósł on dotkliwą porażkę.
Teraz nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby mniej bogaci koledzy po fachu rozliczyli go, dając do zrozumienia, że utracił moralne prawo, by przemawiać w ich imieniu, bo gdy oni liczą dni do odmrożenia ATP Tour i turniejów niższej rangi, by mogli znowu zarabiać na życie, ich szef podkopuje ten plan swoją beztroską z pogranicza głupoty.