W sobotę w półfinale Thiem pokonał Novaka Djokovicia (6:2, 3:6, 7:5, 5:7, 7:5), który miał szansę drugi raz w karierze wygrać cztery turnieje wielkoszlemowe z rzędu. O Serbie przed turniejem pisano, że zwyciężając w Paryżu może osiągnąć szczyt, szwedzki as sprzed lat a dziś komentator Mats Wilander prorokował nawet, że zostanie GOAT (Greatest Of All Time), czyli najlepszym tenisistą w historii. Na razie nie został, i z trudem ukrywał swój żal do organizatorów.

Miał powody. Podczas gdy Nadal i Federer rozegrali swe ćwierćfinały we wtorek, przez dwa dni robili co chcieli, Djoković w środę czekał aż przestanie padać i się nie doczekał, w czwartek w ćwierćfinale pokonał Alexandra Zvereva, w piątek jego półfinał z Thiemem został przerwany (choć niebo było błękitne, tylko prognoza zła) i dokończony w sobotę. A Nadal i Federer znów spokojnie zagrali swój półfinał w piątek zanim zaczęło padać. Tego wszystkiego Serbowi było chyba za wiele i podczas meczu z Thiemem już nie opanował emocji, miał przez cały czas pretensje do arbitra, nie potrafił nastroić się pozytywnie i być może dlatego przegrał. Podczas konferencji prasowej odmówił odpowiedzi na pytania dotyczące programowania turnieju, podkreślił natomiast zasługi Thiema, który jego zdaniem grał znakomicie w najważniejszych momentach.

Austriak zapytany, czy to jest fair, że jego finałowy rywal grał w tym tygodniu tylko we wtorek i piątek, a on przez cztery dni z rzędu powiedział: „Takie rzeczy w tenisie się zdarzają i nie mam do nikogo pretensji”. A na pytanie co myślał, gdy Djoković obronił w piątym secie dwa meczbole odpowiedział: „To był bolesny moment, bo serwowałem z wiatrem. Przegrałem te dwie piłki, gdyż byłem zbyt pasywny, bałem się zagrać mocniej, także z powodu wiatru. Kluczowe znaczenie w piątym secie miał na szczęście ten gem, który wygrałem przy stanie 5:5 i serwisie Novaka, gdy miałem wiatr przeciwko sobie. Jeśli chodzi o finał, najważniejsze jest abym przystąpił do niego z wiarą w zwycięstwo. Na tym korcie jeszcze nigdy z Rafą nie wygrałem, ale na innych kortach ziemnych tak. Ostatnio zagrałem z nim naprawdę dobry mecz 6 tygodni temu w Barcelonie". (Thiem wygrał w półfinale 6:4, 6:4).

Ashleigh Barty jest pierwszą Australijką od roku 1973, która zwyciężyła w Paryżu (46 lat temu uczyniła to Margaret Court). Chyba nawet ona sama nie spodziewała się, że nagroda za powrót do tenisa po długiej przerwie na krykiet przyjdzie tak szybko. Triumf Barty jest dowodem, że w kobiecym tenisie brak stabilizacji, takiej jaką od lat obserwujemy w mężczyzn. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby finały z udziałem nowych twarzy były trochę ciekawsze niż ten w Paryżu, w którym Barty pokonała  Marketę Vondrousovą 6:1, 6:3. Czeszka w drodze do finału nie przegrała ani jednego seta, ale na początku spotkania nie podjęła walki, w drugim secie było już trochę lepiej, jednak Barty ani przez moment nie straciła kontroli nad meczem i w nagrodę ma największe zwycięstwo w karierze (i czek n 2.300.000 euro).

O tym jak niesamowity był ten kobiecy turniej świadczy jeszcze jeden fakt: od Australian Open 1978 (cytuję za „Le Figaro”) przynajmniej jedna z półfinalistek każdej wielkoszlemowej imprezy, była przedtem w jakimś wielkoszlemowym finale. Dopiero tegoroczny turniej Roland Garros przerwał tę tradycję. Bywały w Paryżu - i to całkiem niedawno - sensacyjne triumfatorki np. Elena Ostapenko z Łotwy dwa lata temu, ale w tym roku sensacyjne były wszystkie cztery półfinalistki.

Jedną z gwiazd pierwszego tygodnia rywalizacji była w Paryżu Iga Świątek. Patrząc na finał można było kolejny raz dojść do wniosku, że wielki tenis to już nie są dla 18-latki z Warszawy za wysokie progi. Możemy chyba czekać na dalszy ciąg z rosnącą nadzieją.

Finał debla mężczyzn:

K. Krawietz i A. Mies (obaj Niemcy) - J. Chardy i F. Martin (obaj Francja) 6:2, 7:6 (7-3)