Od dziś jej władza jako liderki światowego rankingu ma znacznie poważniejszą legitymację niż tylko punkty zdobywane w turniejach przez cały rok. Przodowniczki bez wielkoszlemowego zwycięstwa - a było ich kilka - zawsze uznawane były za liderki drugiej kategorii, bo liczą się przede wszystkim Wielkie Szlemy.
Z rumuńskiego punktu widzenia zanim pojawił się powód do wielkiej radości, powiało grozą, co w przemówieniu po finale przyznała zresztą sama Halep. Pierwszy set - porażka, drugi set - szybkie oddanie własnego podania i prowadzenie Stephens 2:0. Dla kogoś, kto tak jak Halep przegrał rok temu już prawie wygrany finał, to musiał być trudny moment. Tym bardziej, że Amerykanka - triumfatorka ubiegłorocznego US Open - grała bardzo dobrze i waleczność oraz ambicja Halep nie zamieniały się w punkty dla Rumunki. Stephens znakomicie się broniła, świetnie kontrowała i przede wszystkim wydawała się zaskakująco spokojna, jakby przekonana, że odeprze każdy atak.
Ale tym razem Halep nie zgodziła się na już przewidywany przez wielu scenariusz, że znowu pięknie przegra po walce, w której straci wiele sił. Od stanu 0:2 w drugim secie wygrała 20 z 24 kolejnych wymian i mecz zaczął się od nowa, z tym, że teraz to Amerykanka wydawała się z gema na gem coraz bardziej bezradna. Gdyby to nie chodziło o Halep, już w połowie trzeciego seta można by powiedzieć, że mecz jest skończony, ale chyba wszyscy pamiętali ubiegłoroczny finał, w którym prowadziła z Eleną Ostapenko 6:4, 3:0 i przegrała.
Powtórki jednak nie było i Rumunia ma swój drugi triumf w kobiecym turnieju Roland Garros, równo w 40 lat po tym jak wygrała Virginia Ruzici (obecna na trybunach, dziś mieszkająca w Paryżu menedżerka Halep). Ilie Nastase wygrał turniej męski w roku 1973. Za zwycięstwo Halep dostała czek na 2 mln 200 tys. euro.
W niedzielę o 15.00 finał męski Rafael Nadal - Dominic Thiem. Hiszpan walczy o swe 11. zwycięstwo w Paryżu, a Austriak jest pierwszy raz w wielkoszlemowym finale.