Marcin Wrona: Najważniejsze są uczucia

W lipcu reżyser Marcin Wrona opowiadał Małgorzacie Piwowar o wizji „Ich czworga". Dziś premiera w TVP.

Aktualizacja: 27.12.2015 19:54 Publikacja: 27.12.2015 17:03

Marcin Wrona (w centrum) i Artur Żmijewski (z lewej) w trakcie realizacji „Ich czworga”. Premiera dz

Marcin Wrona (w centrum) i Artur Żmijewski (z lewej) w trakcie realizacji „Ich czworga”. Premiera dziś w Teatrze TV o 20.25

Foto: TVP/Jan Bogacz

Rzeczpospolita: Po raz drugi wraca pan do Gabrieli Zapolskiej. Co jest tak ciekawego w utworach napisanych ponad sto lat temu?

Marcin Wrona: W 1907 roku „Ich czworo" o źle prowadzącej się żonie szanowanego profesora było odważną obyczajowo opowieścią ocierającą się o skandal. Jeszcze kilkanaście lat temu było to tabu społeczne, ale dziś, kiedy co chwilę słyszymy o takich sytuacjach, nie robią już na nikim wrażenia. Więc choć posmak skandalu się ulotnił, zaletą wciąż jest dobra konstrukcja, świetnie napisane postaci i niezmiennie aktualny sens. Język Zapolskiej też się nie zestarzał.

Ale czy ma dziś sens ponowna realizacja wielokrotnie wystawianej sztuki?

Gdyby ją ekranizować dosłownie, jak została napisana – to raczej nie. Większość z nas zna i Zapolską, i tę sztukę, a to, o czym opowiada autorka, dostępne jest w każdym odcinku seriali obyczajowych. Rzecz polegała na tym, by historię zuniwersalizować i zinterpretować w atrakcyjny sposób. Trzeba też opowiadać szybciej, bo wiele rzeczy jest dla nas od razu jasnych. Zapolska chciała, żeby „Ich czworo" było tragedią – ale jest w niej też wiele komicznych rozwiązań. I starałem się podążyć tym tropem.

„Moralność pani Dulskiej" odczytał pan jako polskie „American Beauty". A czym jest „Ich czworo"?

Dulska podróżowała w czasie, a tu był pomysł, by dokonać czegoś w rodzaju dekonstrukcji świata. Najpierw odwołać się do czasu świąt, pokazać pocztówkową, lukrowaną rzeczywistość ze śniegiem i Świętym Mikołajem – zresztą i u Zapolskiej akcja toczy się od świąt Bożego Narodzenia do Nowego Roku. Zaczynamy więc opowieść w idealnym świecie, który potem jednak stopniowo pęka, kruszy się. Już w I akcie pojawiają się drobne sygnały nadciągającego rozpadu – a to z drzwi wypada klamka, a to komuś krzesło się rozlatuje. I tak stopniowo świat coraz bardziej ulega destrukcji. Aktorzy rozbierają scenografię, wykonując codzienne czynności i nie do końca to zauważając – co ma też wymiar zabawy z konwencją teatru telewizji.

W jakim czasie dzieje się akcja?

Mniej więcej w tym określonym przez Zapolską, czyli na początku XX wieku. Ale w naszym spektaklu każda z postaci jest z trochę innej epoki. To dlatego, że w sztuce są typy ludzkie, których charakter dobrze oddają różne czasy. Żona – jeśli chodzi o kostium i zachowanie – jest współczesnym cytatem z popularnych seriali typu „Dynastia", „Moda na sukces". Jej mąż, profesor, tkwi jeszcze w poprzedniej epoce – tak się ubiera i zachowuje. Ona jest zafascynowana Fedyckim, pełnym świeżej energii facetem niemal wyjętym z teledysku – nowojorskim gangsterem ubranym w garnitur z lat 40. ubiegłego wieku, grającym trochę gwiazdę rapu. Ów typ ma wielkie powodzenie u kobiet, które podrywa na taniec i wyluzowany sposób mówienia. A z kolei wdowa, ze swoimi uprzedzeniami i zabobonnością, jest postacią secesyjną.

Niezależny od epoki i niezmienny jest tylko smutek dziecka, ignorowanego i obserwującego rozpad swojej rodziny...

Bo dorośli nie mają hamulców i wszystko dzieje się wobec małej, zagubionej w tym dziewczynki. W spektaklu włożyliśmy ją w gorset, który ją dławi. Nakręciliśmy dwie sceny jej marzeń, kiedy pozbywa się tego gorsetu, i wtedy świat, w którym żyje, wygląda tak, jak by chciała. Jest też kilka scen, w których pokazujemy świat z jej perspektywy – taki, jakim go widzi naprawdę – nieprzyjazny i nieprzystępny...

Co jest w tej opowieści dla pana najważniejsze?

Tak jak zazwyczaj w teatrze – uczucia. O nie zawsze najbardziej chodzi. Nasze przedstawienie opowiada bardziej o rodzinie niż o głupocie, która została zapisana przez Zapolską w podtytule „tragedia ludzi głupich". Ale ta głupota i tak jest, bo dorośli zachowują się w sposób nieodpowiedzialny. To celny portret rodziny. A święta, czas najbardziej rodzinny, jest przez wielu wyklinany, traumatyczny, jako ten, w którym ludzie muszą ze sobą być trochę na siłę. W czasie spotkań, które mają być miłe, rozdrapywane są rany, wyciągane traumy. Niewielu mam znajomych, którzy święta spędzają tak, jak opisywano je nam, gdy byliśmy dziećmi – że to cudowny, wyjątkowy moment, gdy ustają wszelkie spory i waśnie. Często okazują się katorgą, przez którą trzeba się przedzierać. Do tego żyjemy w czasach, w których skomercjalizowana forma świąt atakuje długo przed ich nadejściem, aż do bólu. Rozkręcona machina konsumpcyjna nie uszczęśliwia. A czas świąteczny staje się inwazyjny, niestety. Pozbawiony przeżyć. Ma się obowiązek zakupienia drogich prezentów zastępujących relacje i bycia szczęśliwym. Lecz czy tak się da?

To trzecia realizacja „Ich czworga" w Teatrze TV. Nie obawia się pan porównań?

Nie. Widziałem tę z 1977 roku w reżyserii Tomasza Zygadły, w której zgodnie z ówczesną poetyką realizacyjną dekoracje były bardzo telewizyjnie oświetlone. Teraz mamy większe możliwości techniczne – obraz realizowany przez Marcina Koszałkę jest swobodniejszy, więcej u nas szaleństwa, a nawet brawury. Na plan wpuściliśmy kolędników, którzy stanowią element inwazyjny – jakby ktoś włączył telewizor w trakcie świąt. No i tak zderzamy kreowany obraz cudownych świąt z rzeczywistością...

Świetny spektakl

„Ich czworo" Zapolskiej w reżyserii Marcina Wrony jest ostatnim spektaklem zrealizowanym dla Teatru TV przez tragicznie zmarłego twórcę. To jego druga realizacja sztuki Zapolskiej, po „Moralności pani Dulskiej". Koncepcja tamtego spektaklu zamierzonego jako polskie „American Beauty" sprawiła, że tekst klasyki zabrzmiał świeżo i mocno. Podobnie rzecz się ma z „Ich czworgiem", które Marcin Wrona starannie pokazał jako świat, który za sprawą ludzi głupich ulega destrukcji. Odwołał się do uniwersalnych doświadczeń niezależnych od czasu, wspólnych wszystkim. Obnażył mechanizmy ludzkich zachowań, a w centrum tego świata znalazło się dziecko – ofiara decyzji dorosłych. W spektaklu znakomicie współbrzmią trzy języki: teatru, filmu i teatru telewizji, i to jest – zwłaszcza jak na dzisiejsze standardy – prawdziwy wyczyn. Świetne przedstawienie, które obejdzie każdego.

Rzeczpospolita: Po raz drugi wraca pan do Gabrieli Zapolskiej. Co jest tak ciekawego w utworach napisanych ponad sto lat temu?

Marcin Wrona: W 1907 roku „Ich czworo" o źle prowadzącej się żonie szanowanego profesora było odważną obyczajowo opowieścią ocierającą się o skandal. Jeszcze kilkanaście lat temu było to tabu społeczne, ale dziś, kiedy co chwilę słyszymy o takich sytuacjach, nie robią już na nikim wrażenia. Więc choć posmak skandalu się ulotnił, zaletą wciąż jest dobra konstrukcja, świetnie napisane postaci i niezmiennie aktualny sens. Język Zapolskiej też się nie zestarzał.

Pozostało 90% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Kup teraz
Teatr
Kamienica świętuje 15. urodziny!
Teatr
„Wyprawy pana Broučka”: Czech, który wypił za dużo piwa
Teatr
Nie żyje Alicja Pawlicka. Aktorka miała 90 lat
Teatr
Łódź teatralną stolicą Polski. Wkrótce Festiwal Sztuk Przyjemnych i Nieprzyjemnych
Teatr
Premiera „Schronu przeciwczasowego”. Teatr nie jest telenowelą