Rzeczpospolita: Smutne te zrealizowane przez pana „Śluby panieńskie" – bardziej z ducha melancholii Czechowa niż lekkości i humoru Fredry.
Jan Englert: Nie zgadzam się z panią. To, co ma być śmieszne, jest śmieszne, tyle że zostało opakowane w ramę adekwatną do czasu, w którym żyjemy. Wielu pytało mnie, po co się brać za tę ramotę. Ale obcując z tak napisanym wierszem i dialogiem, trudno nie mieć uczucia chodzenia po czystym strumyczku. Może i zimnym, ale czystym. Na początku, kiedy graliśmy to przedstawienie w Teatrze Narodowym, nie miało tak wielkiego powodzenia, jakim cieszy się dzisiaj.
Trudno jednak uwierzyć, by młodzi ludzie rozumieli, co mówi Radost przyglądający się harcom młodych z perspektywy dojrzałości.
Naturalne, że młody człowiek nie rozumie, co znaczy odchodzenie, patrzenie wstecz. Jednak Radost odchodzi, gwiżdżąc, nie jest smutny. Stwierdza, że „nie strach umrzeć, strach – umierać". Tak jak i to, że „jak jest wieczorem, to kwiaty najpiękniej pachną". Piękny tekst, z którym się identyfikuję.
Zagrał pan w „Ślubach panieńskich" i Albina w 1966 roku w Teatrze TV u Ireneusza Kanickiego, i Gucia w 1990 roku w Teatrze Polskim u Andrzeja Łapickiego. Teraz Radost jest sumą pańskich doświadczeń z tą sztuką?