W środę prezydent Filipin Rodrigo wyląduje w Pekinie na czele 150-osobowej delegacji przedsiębiorców. Liczy nie tylko na porozumienia handlowe, ale i chińską broń. Z podobną misją zamierza się udać wkrótce do Moskwy. Widać wyraźnie, że prezydent Duterte, który nazywa publicznie Baracka Obamę „skurwysynem", a ambasadora USA „gejem", nie rzuca słów na wiatr i jest zdecydowany zerwać sojusz Filipin z USA.
Sojuszu, który nabiera dla Waszyngtonu tym większego znaczenia, im agresywniejsza staje się polityka Chin na Morzu Południowochińskim.
W Waszyngtonie panuje konsternacja. Nikt nie spodziewał się takiej wolty politycznej o niewyobrażalnych konsekwencjach ze strony państwa, na terytorium którego utrzymuje kilka baz, prowadzi wspólne ćwiczenia wojskowe i z którym USA łączy szereg porozumień. Jeszcze niedawno Manila i Pekin znajdowały się w otwartym konflikcie wywołanym chińską ekspansją na Morzu Południowochińskim (nazywanym na Filipinach Zachodniofilipińskim) w postaci budowania sztucznych wysp, lokowania na nich baz i bezprawnego wyznaczania 12-milowej strefy wód terytorialnych.
Wszystko po to, aby uzasadniać prawa do obszaru niemal całego morza wbrew prawu międzynarodowemu. Zresztą w lipcu tego roku Stały Trybunał Arbitrażowy w Hadze uznał działania Chin wobec Filipin za bezprawne. Sam Rodrigo Duterte w czasie prowadzonej wtedy kampanii wyborczej obiecywał, że wsiądzie na łódź i powiewając flagą narodową, przegoni chińskich najeźdźców. To już przeszłość.
„Powinniśmy zawrzeć z Chinami umowy na temat rybołówstwa, handlu owocami, turystyki i infrastruktury, która sprzyja chińskiemu projektowi morskiego Jedwabnego Szlaku" – pisał kilka dni temu Fidel Ramos, były prezydent Filipin, któremu obecny prezydent Duterte powierzył misję mediacyjną z Chinami. Tymczasem to projekt chińskiego morskiego Jedwabnego Szlaku prowadzącego z chińskich portów przez Suez do Europy zakłada całkowitą kontrolę Pekinu nad całym Morzem Południowochińskim.