Ukraińskiego obywatelstwa byłego przywódcę Gruzji pozbawił 26 lipca sam prezydent Ukrainy Petro Poroszenko, oskarżając go o nielojalność. Saakaszwili stał się w ten sposób bezpaństwowcem, dodatkowo poszukiwanym listem gończym przez innego sojusznika Polski – Gruzję. A mimo to podróżował bez przeszkód po naszym kraju, do tego konferencję prasową zorganizowała mu rządowa PAP. Co prawda nie spotkał się z przedstawicielami polskich władz, ale jak twierdzi Jacek Saryusz-Wolski, w jego sprawie interweniowali u ukraińskich władz szefowie MSZ i MSW. Został też bez przeszkód przepuszczony przez polską Straż Graniczną. Efekt? Demonstracyjne wniesienie Saakaszwilego przez zwolenników na terytorium Ukrainy, co trudno nie uznać za żenujący spektakl niekompetencji władz w Kijowie.

A przecież to wylansowane przez Polskę Partnerstwo Wschodnie doprowadziło do propozycji stowarzyszenia Ukrainy z Unią i rewolucji na Majdanie w 2013 r. W konsekwencji stosunki między Polską i Rosją sięgnęły dna, z którego nie podniosły się do dzisiaj.

Od tego czasu sojusz Warszawy z Kijowem stopniowo, chociaż stale, się załamywał. Polska nie została dopuszczona do „formatu normandzkiego", w którym Niemcy i Francja negocjowały z Rosją przyszłość naszego wschodniego sąsiada. Kilka miesięcy temu na zamkniętym spotkaniu Jarosław Kaczyński wytknął Poroszence gloryfikowanie UPA. Zaś odmowa ukraińskich władz ekshumacji ofiar rzezi wołyńskiej ostatecznie przekreśliła możliwość porozumienia między oboma krajami w sprawie skomplikowanej historii.

Trudno powiedzieć, co może zyskać Polska na wspieraniu Saakaszwilego. Jego sojusz z Julią Tymoszenko raczej każe wykluczyć, że Gruzin okaże się zbawcą, który wyleczy ukraińskie państwo z toczącego je raka korupcji. Ale jedno wydaje się pewne: z powodu sporu między Polską i Ukrainą Władimir Putin może tylko się cieszyć.