Rok temu mówiono o tej skokowej dziesięciodniówce jako o niezwykle wyczerpującym maratonie – codzienna rywalizacja na czterech norweskich skoczniach, dla najlepszych aż 16 punktowanych prób, do tego do przejechania autobusami sporo ponad 1000 km z Oslo przez Lillehammer do Trondheim i Vikersund.
W nagrodę 100 000 euro do podziału między trójkę najlepszych (w proporcjach: 60 tys. dla zwycięzcy, 30 tys. dla drugiego i 10 tys. dla trzeciego). I jeszcze trofeum dla mistrza: wielki czarny szklany talerz z norweskiej manufaktury Hadeland Grassverk. Czwarty i kolejni od organizatorów nie dostają już nic – poza punktami i premiami przydzielanymi wedle reguł Pucharu Świata.
Okazało się, że nie taki Raw Air straszny, skoczkowie przesadnie nie narzekali. Nawet Andreas Wellinger, który rok temu w ostatnim konkursie w Vikersund stracił niemal pewne zwycięstwo, mówi, że to raczej przywilej, iż skoczkowie mają tyle okazji do dodatkowych zarobków. Trener Niemców Werner Schuster przypomina, że zima jest względnie krótka, więc nie ma co się skarżyć. Są sporty, które zazdroszczą skokom tak bogatego kalendarza.
Druga edycja nie będzie się różniła od pierwszej. Norwegowie chcieli poprawek – przede wszystkim wyłączenia z turnieju konkursów drużynowych, które z definicji ograniczały liczbę rywalizujących o główne nagrody. Zmieniona miała być także kolejność startów (np. początek w Trondheim, najdalej na północy kraju, by jak najmniej potem podróżować między konkursami), ale zdanie Międzynarodowoej Federacji Narciarskiej okazało się silniejsze.
Jest zatem, jak było, zainteresowanie norweskich kibiców nie zmalało, nagrody nie spadły, mimo wieści o problemach finansowych organizatorów.