Rzeczpospolita: Wraca pan do Ameryki Południowej po drugiego Beduina do kolekcji?
Rafał Sonik: Jedzie się po zwycięstwo, ale nie co roku można osiągnąć taki sukces. Tym razem wracam przede wszystkim po osobistą satysfakcję, by mieć poczucie, że wciąż się rozwijam. Oczywiście na końcu celem jest ta nagroda – Beduin. Powtarzam zawsze, że Dakar to życie w pigułce. Trzeba założyć, że sukces może przyjść później, i się nie zniechęcać. Po debiucie w 2009 roku w kolejnym starcie byłem piąty, potem miałem wypadek, a w następnych latach kończyłem na czwartym, trzecim i drugim miejscu. Byłem zawiedziony, bo chciałem wygrywać. Udało się dopiero w 2015 roku, ale gdy teraz na to patrzę, to czy ta droga na szczyt mogła wyglądać lepiej?
Pod nieobecność argentyńskich braci Patronellich, triumfatorów ostatniej edycji, organizatorzy przyznali panu drugi rok z rzędu najwyższy numer startowy. Nie obawia się pan, że znów przyniesie panu pecha?
Awaria silnika, która wyeliminowała mnie z ostatniego Dakaru, nie była nieszczęściem, tylko wynikiem zbyt optymistycznego założenia. Wiedzieliśmy, że zastosowane rozwiązanie wiąże się z ryzykiem. Po powrocie dokonałem analizy i wyszło, że prędzej czy później awaria musiała się zdarzyć. Zgodnie z prawem Murphy'ego rozleciało się w najmniej odpowiednim momencie. Wyciągnęliśmy wnioski i do podobnej awarii raczej już nie dojdzie. Nie zgadzam się z teorią, którą głosił Krzysiek Hołowczyc, że drugi jest pierwszym przegranym. Nie w Dakarze. Tam każdy, kto dojeżdża na metę, jest zwycięzcą. To nie są skoki narciarskie czy tenis. Dakar jest ekstremalny.
Dla pana to będzie już dziewiąty start, ale pierwszy raz będzie mógł pan liczyć na wsparcie rodaka – debiutującego w rajdzie Kamila Wiśniewskiego. Chcecie być jak Marcos i Alejandro Patronelli, którzy dzięki wzajemnej pomocy wygrali pięć Dakarów?