W 80–90 proc. tak. Roadbook przygotowany był w sposób mistrzowski, w życiu nie jechałem z lepszym. W Rosji świetnie funkcjonowały toi toie, rozstawione po całym biwaku i czyszczone na bieżąco. Na Dakarze znajdują się one w jednym miejscu, trzeba pokonać kilkaset metrów, a brak czasu doprowadza do nerwowych sytuacji. Niby śmieszna sprawa, ale gdy jest się cały dzień w trasie, zaczyna odgrywać rolę. W Mongolii działało to już gorzej, a w Chinach fatalnie. Ale to były wpadki drugo- czy trzecioplanowe. Z pozytywnych rzeczy należy wymienić jeszcze znakomicie dobraną długość odcinków, bardzo dobre dojazdówki, zmieniającą się charakterystykę oesów: inną na Syberii, inną w Mongolii i na pustyni Gobi. Silk Way za rok, dwa lata ma szansę stać się letnim odpowiednim Dakaru – rajdem na tym samym poziomie, a w niektórych aspektach, jak na przykład wspomniany roadbook, lepszym. Dopóki Rosjanie mają dobre relacje z Mongolami i Chińczykami, potencjał jest ogromny.
W trakcie rajdu opowiadał pan, że wraz z Arkadiuszem Lindnerem byliście prawdopodobnie pierwszymi polskimi quadowcami w tej części świata. Nigdy wcześniej nie miał pan okazji zobaczyć syberyjskiej tajgi, mongolskich stepów czy pustyni Gobi?
Z dwóch powodów nie pojechałbym tam w innych okolicznościach niż rajd zaliczany do Pucharu Świata. Po pierwsze, to siedem tygodni jazdy ekipy serwisowej. Żeby być szybciej, trzeba by zapakować wszystko do samolotu, co jest właściwie niewykonalne. Po drugie, to trzy tygodnie dla kierowcy i jeśli nie byłoby solidnego uzasadnienia, jak punkty Pucharu Świata, wolałbym w tym czasie trenować na Sardynii czy na pustyni w Maroko. Stawka w Silk Way była wysoka, punkty liczono podwójnie, kto wie, czy nie okaże się, że był to kluczowy moment sezonu. Jedyna rzecz, która mi się nie podobała – oprócz szukania toalet w Mongolii i w Chinach – to spora ilość błota, po którym nienawidzę się ścigać. Dobrze, że skończyło się już w trzecim dniu.
Jedwabny Szlak zrobił na panu wrażenie?
Przede wszystkim trudno sobie wyobrazić, żeby bez dróg asfaltowych i pojazdów mechanicznych czy samolotów jakoś to mogło funkcjonować. Dopiero teraz rozumiem, dlaczego jedwab czy przyprawy chińskie w Europie miały zawrotne ceny i stać na nie było najpierw tylko rody królewskie, a potem rodziny arystokratyczne. Koszt i wysiłek, jaki trzeba było ponieść, były ogromne. W Mongolii jechaliśmy dojazdówką kilkaset kilometrów na przełaj przez step. Jedwabny Szlak to fascynujące zjawisko, także pod względem kulturowym. W Ułan Bator krowy leżą na środku autostrady, stado owiec przechodzi po głównej ulicy dojazdowej do miasta. Nikt tego nie kontroluje, nikt się tym nie przejmuje. Jak mi wytłumaczono, polega to na tym, że Mongołowie poruszali się przez stu- czy tysiąclecia na zwierzętach. I dzisiaj, gdy wsiadają do auta, traktują to tak, jakby jechali wielbłądem, mułem czy koniem.
Miał pan okazję porozmawiać z tubylcami?