Rafał Sonik. Autostradą prosto na wydmy

Rafał Sonik, siedmiokrotny triumfator Pucharu Świata na quadzie, o Jedwabnym Szlaku i Dakarze w Arabii Saudyjskiej.

Publikacja: 28.07.2019 21:00

Rafał Sonik. Autostradą prosto na wydmy

Foto: fot. M. Chytka

Czy po dziesięciu latach poważnego ścigania coś jeszcze jest pana w stanie zaskoczyć?

Kilka lat temu wymyśliłem maksymę, że w rajdach terenowych największą sztuką jest powstrzymywanie się od ryzykownej jazdy. Wszyscy umieją świetnie jeździć, dysponują coraz lepszym i szybszym sprzętem, ale też prawie wszyscy pokonują trasę po raz pierwszy, a to oznacza, że zawsze może być jakieś zaskoczenie.

Silk Way Rally przejechał pan niemal perfekcyjnie. Rywale wpadali w tarapaty, a pana kłopoty omijały...

Umiejętność przewidywania i racjonalnej oceny sytuacji to chyba jedyny pozytywny aspekt dojrzałości. Czułem, że skoro w lesie na wąskiej i bardzo szybkiej drodze wyprzedza mnie Aleksander Maksimow, to znaczy raczej, że za chwilę będzie miał problem, niż że jest szybszy. I rzeczywiście po kilku–kilkunastu kilometrach wypadł z drogi. Miał wielkie szczęście, że akurat w tym miejscu nie było żadnego grubego drzewa. Dzięki temu nie zrobił sobie krzywdy i mógł kontynuować jazdę. Ale nie wszystko da się przewidzieć. We mnie wjechał motocyklista Max Hunt, członek brytyjskiej rodziny królewskiej. Dwa czy trzy dni później przewrócił się i złamał obojczyk. Znalazł się w lokalnym szpitalu, zrobiono mu prześwietlenie, a potem przyleciał po niego odrzutowiec rodziny królewskiej, żeby zabrać go do domu i otoczyć opieką własnych lekarzy.

Organizator Silk Way Rally miał ambicje zrobić drugi Dakar. Udało mu się?

W 80–90 proc. tak. Roadbook przygotowany był w sposób mistrzowski, w życiu nie jechałem z lepszym. W Rosji świetnie funkcjonowały toi toie, rozstawione po całym biwaku i czyszczone na bieżąco. Na Dakarze znajdują się one w jednym miejscu, trzeba pokonać kilkaset metrów, a brak czasu doprowadza do nerwowych sytuacji. Niby śmieszna sprawa, ale gdy jest się cały dzień w trasie, zaczyna odgrywać rolę. W Mongolii działało to już gorzej, a w Chinach fatalnie. Ale to były wpadki drugo- czy trzecioplanowe. Z pozytywnych rzeczy należy wymienić jeszcze znakomicie dobraną długość odcinków, bardzo dobre dojazdówki, zmieniającą się charakterystykę oesów: inną na Syberii, inną w Mongolii i na pustyni Gobi. Silk Way za rok, dwa lata ma szansę stać się letnim odpowiednim Dakaru – rajdem na tym samym poziomie, a w niektórych aspektach, jak na przykład wspomniany roadbook, lepszym. Dopóki Rosjanie mają dobre relacje z Mongolami i Chińczykami, potencjał jest ogromny.

W trakcie rajdu opowiadał pan, że wraz z Arkadiuszem Lindnerem byliście prawdopodobnie pierwszymi polskimi quadowcami w tej części świata. Nigdy wcześniej nie miał pan okazji zobaczyć syberyjskiej tajgi, mongolskich stepów czy pustyni Gobi?

Z dwóch powodów nie pojechałbym tam w innych okolicznościach niż rajd zaliczany do Pucharu Świata. Po pierwsze, to siedem tygodni jazdy ekipy serwisowej. Żeby być szybciej, trzeba by zapakować wszystko do samolotu, co jest właściwie niewykonalne. Po drugie, to trzy tygodnie dla kierowcy i jeśli nie byłoby solidnego uzasadnienia, jak punkty Pucharu Świata, wolałbym w tym czasie trenować na Sardynii czy na pustyni w Maroko. Stawka w Silk Way była wysoka, punkty liczono podwójnie, kto wie, czy nie okaże się, że był to kluczowy moment sezonu. Jedyna rzecz, która mi się nie podobała – oprócz szukania toalet w Mongolii i w Chinach – to spora ilość błota, po którym nienawidzę się ścigać. Dobrze, że skończyło się już w trzecim dniu.

Jedwabny Szlak zrobił na panu wrażenie?

Przede wszystkim trudno sobie wyobrazić, żeby bez dróg asfaltowych i pojazdów mechanicznych czy samolotów jakoś to mogło funkcjonować. Dopiero teraz rozumiem, dlaczego jedwab czy przyprawy chińskie w Europie miały zawrotne ceny i stać na nie było najpierw tylko rody królewskie, a potem rodziny arystokratyczne. Koszt i wysiłek, jaki trzeba było ponieść, były ogromne. W Mongolii jechaliśmy dojazdówką kilkaset kilometrów na przełaj przez step. Jedwabny Szlak to fascynujące zjawisko, także pod względem kulturowym. W Ułan Bator krowy leżą na środku autostrady, stado owiec przechodzi po głównej ulicy dojazdowej do miasta. Nikt tego nie kontroluje, nikt się tym nie przejmuje. Jak mi wytłumaczono, polega to na tym, że Mongołowie poruszali się przez stu- czy tysiąclecia na zwierzętach. I dzisiaj, gdy wsiadają do auta, traktują to tak, jakby jechali wielbłądem, mułem czy koniem.

Miał pan okazję porozmawiać z tubylcami?

Tuż przed rajdem dowiedziałem się, że w Mongolii przebywa popularny w Polsce youtuber Bilguun Ariunbataar. Przeżyliśmy kilka wesołych sytuacji, zrobiliśmy film. Udało nam się m.in. nagrać, jak podczas biwaku wiatr porwał ogromny namiot serwisowy Rosjan. Częstowałem Bilguuna krówkami, a on mnie kumysem. Ustaliliśmy ostatecznie, że poczęstuję nim swoich konkurentów, ponieważ zapach tego napoju mnie odrzuca. W Irkucku spotkaliśmy się z Polonią. Szacuje się, że co czwarty–piąty mieszkaniec regionu ma polskie korzenie. W odległości 100 km, we wsi Wierszyna, znakomitą większość stanowią Polacy. Dowiedziałem się też, że we wsi niedaleko Irkucka przebywał na zesłaniu Józef Piłsudski z bratem. Chciałbym ufundować tablicę upamiętniającą. W Chinach zetknęliśmy się ze zjawiskiem, które wprawiło mnie w osłupienie. W Dunhuang, gdzie zakończył się rajd, jest bardzo szeroka asfaltowa aleja, prawie autostrada prowadząca prosto na wydmy. Myślałem, że na końcu znajduje się gigantyczny parking. Nic bardziej mylnego – były kasy i bramki. Okazało się, że tłumy Chińczyków, w środku tygodnia, w niewielkim jak na ten kraj mieście – 200 tys. mieszkańców – stały w kolejkach i płaciły ciężkie pieniądze, żeby wejść na wydmy. Nie zrażał ich deszcz. Za grzbietem wydm była wprawdzie jakaś świątynia, ale bardzo duża część tych pielgrzymów w ogóle do niej nie docierała. Widząc moje zdumienie, ktoś mi powiedział, że cały ten teren jest ogrodzony i nie da się wejść ani wjechać inaczej niż przez te kasy i bramki. Chwilę wcześniej przyjąłbym gruby zakład, że na pustyni nie da się zarobić, zwłaszcza w takim kraju jak Chiny, gdzie na północy jest ona wszechobecna.

Start w Silk Way Rally utwierdził pana w przekonaniu, że przeniesienie Dakaru do Azji to dobra decyzja?

Nie brak głosów, że sprzedajemy się, jadąc do Arabii Saudyjskiej, w której wciąż kamienuje się ludzi, a kobiety nie mają prawie żadnych praw. Ja jestem jednak zwolennikiem poglądu, że takie imprezy jak Dakar mogą przyspieszyć cywilizowanie Arabii. Uważam, że powinniśmy tam pojechać i postawić warunki. Kobiety muszą mieć możliwość prowadzenia jakiegokolwiek pojazdu, bo nie są od nas gorsze ani głupsze.

Jedno jest pewne: Arabowie nie będą oszczędzać i zrobią wszystko, by pokazać się światu z jak najlepszej strony.

Ten Dakar spadł im trochę z nieba. Katar ma mistrzostwa świata w piłce nożnej 2022, Zjednoczone Emiraty – Expo 2020 w Dubaju, a największy i najbogatszy kraj regionu nie miał nic. Oczekiwaniem naszym, kierowców, jest to, by choroby, którymi trapiony był Dakar w ostatnich latach – coraz słabsza ekspozycja w mediach, coraz gorsze trasy, biwaki i roadbook – wraz z przeprowadzką do Arabii zostały uleczone.

Dakar może się przyczynić do stabilizacji politycznej w regionie?

Na pewno, bo Dakar zmienia państwa. Zmienił również Argentynę, Chile i Boliwię. Prezydent tego ostatniego kraju Evo Morales powiedział mi w 2017 roku: „Nawet pan sobie nie wyobraża, ile dobrego dla nas robicie, jak nas mentalnie wspieracie". Dakar w Ameryce Południowej dożył jednak swoich dni. W Argentynie i Chile wydatki na organizację rajdu stały się tematem kampanijnych przepychanek. Być może Dakar kiedyś tam wróci, ale na tę chwilę przeniesienie go na Półwysep Arabski było błogosławieństwem.

Pan czuje się tam jak w domu: ma stałą bazę koło Dubaju, cztery razy wygrywał rajdy w Katarze, trzykrotnie w Zjednoczonych Emiratach Arabskich.

Rzeczywiście, z Kataru wspomnienia mam jak na razie najmilsze. Zwyciężyłem tam już w swoim pierwszym starcie – w 2010 roku. Mimo że byłem po kontuzji kolana, a labirynt nawigacyjny, jaki przygotowano, spowodował, że zawodnicy spóźniali się półtorej godziny na jednym oesie. „Gulf News", główna gazeta w regionie, napisała o mnie, Jeanie-Louisie Schlesserze i Marcu Comie: „Three kings of the desert". Byłem dumny, że człowiek z Polski, gdzie największa pustynia ma 10 km po przekątnej, znalazł się w takim towarzystwie, obok wielokrotnych zwycięzców Dakaru i Pucharu Świata. Poczułem, że mam to coś, rodzaj jakiegoś daru, by ścigać się w rajdach terenowych.

Będzie pan tęsknił za Ameryką Południową?

Za rajdami od Atlantyku do Pacyfiku i z powrotem bardzo. Za ściganiem na wysokości ponad 4 tys. metrów – raczej nie. Jestem bardzo ciekaw, ilu i jacy zawodnicy z Ameryki Południowej przyjadą do Arabii. Mam na ten temat swoją teorię, której z racji publicznego charakteru rozmowy jeszcze nie ujawnię. Może zrobię to po Dakarze. Zastanawiam się, jak sobie poradzą, gdy nie będzie można korzystać z nielegalnego serwisu, z czego są znani.

A gdyby miał pan wybrać po jednej rzeczy z każdego kraju, której brakować będzie panu najbardziej? Zacznijmy od Argentyny...

Stada dzikich mustangów. O rany, co za widok! Nie wiem, jak w pańskim pokoleniu, ale w moim malarze jeszcze malowali konie. W Argentynie takie dzikie konie się spotyka. Wyglądają dokładnie jak na tych obrazach. W Chile niesamowite wrażenie robi sucha pustynia, na której od 130 lat nie spadła kropla deszczu. Z Peru zapamiętam na zawsze ceviche. Byliśmy w kilku restauracjach, wszędzie znakomite jedzenie. Mają przepiękną pustynię, ale strasznie zdradliwą. Mnóstwo fesz feszu. Piasek był zasolony, i to kilkadziesiąt kilometrów od brzegu, a ponieważ była mgła, to kleił się do gogli. Nie dało się ich niczym wyczyścić. Wcześniej z czymś takim się nie zetknąłem.

W Boliwii warunki były jeszcze gorsze...

Wielu zawodników odetchnęło z ulgą, że nie będzie już musiało brnąć w boliwijskim błocie czy zapuszczać się w bardzo wysokie Andy. Kiedyś w Argentynie wjechałem na przełęcz na wysokość 4985 metrów. Cała rzeczywistość jak przez skarpetę. Poruszaliśmy się jak w wirtualnym świecie. Trudne warunki czy prymitywne biwaki w Boliwii wynagradzała jednak atmosfera. Feeria kolorów, orkiestra, tancerze, fiesta. Święto narodowe jak kiedyś u nas 1 maja. Na czas przejazdu Dakaru przez ten kraj prezydent dawał wolne całej gospodarce, więc na odcinki specjalne przychodziły całe miasta, co powodowało, że na kompletnym pustkowiu, na dużych wysokościach jechaliśmy w szpalerach ludzi.

Został nam Paragwaj...

Wspominam go najgorzej ze względu na błąd organizatorów, którzy w prologu najszybszych quadowców wpuścili na trasę w odstępach pół minuty, minuty po najwolniejszych motocyklistach. Już na drugim kilometrze wjechałem do małego wąwozu w chmurę pyłu. Przewróciłem się, dobrze, że rozbiłem tylko nogę, bo Sebastien Souday złamał nadgarstek. Widziałem też motocyklistów wyciągających swoje pojazdy z rowu. To jedna z tych rzeczy, które przysłoniły piękno Asuncion i Paragwaju. Druga to fakt, że w drodze na ten prolog pokonaliśmy kilkaset kilometrów dojazdówką do Paragwaju i tyle samo zrobiliśmy z powrotem. Byliśmy tam tylko po pieniądze dla organizatora. Z Ameryki Południowej zostanie mi jeszcze takie wspomnienie, że gdyby Dakar był w Brazylii, mógłbym jeździć bez końca. Piękne tereny do ścigania i najlepsze na świecie potrawy z banana – robią go na tysiąc sposobów. Do tego bardzo życzliwi i sympatyczni mieszkańcy, nazywam ich słonecznymi ludźmi. Jeden z oficjeli powiedział mi podczas Silk Way Rally, że w przyszłym roku Rajd Dos Sertoes może wróci do kalendarza Pucharu Świata, co mnie niezmiernie cieszy.

Dlaczego w takim razie nie zorganizowano Dakaru w Brazylii?

Były jakieś luźne rozmowy między organizatorami Dos Sertoes i Dakaru, ale nigdy się nie skonkretyzowały. Może kiedyś w następnym rozdaniu, po Arabii Saudyjskiej, temat powróci. Byłbym za tym, bo dla kogoś, kto kocha rajdy, Brazylia to raj off-roadowy. Widoki są tam nie do opisania. Mam gdzieś film, zrobiony chyba z drona, jak jedziemy drogą wśród palm, ale wzdłuż ściany skalnej, która ma kilkaset metrów wysokości. Innym razem jedziemy po płaskowyżu i droga asfaltowa zjeżdża nagle kilkaset metrów w dół wykutą w skale półką, której szczeliny porastają liany tropikalne. Niesamowite, że są takie miejsca na ziemi.

W tegorocznym Dakarze zadebiutował pan w roli reportera. Jak podobało się panu oglądanie rywalizacji z tej drugiej strony?

Intuicja i doświadczenie podpowiadały mi, że ten Dakar będzie słaby. Po dziesięciu latach startów nie wyobrażałem sobie, by mogło mnie tam zabraknąć, ale kontuzjowane kolano nie było jeszcze w pełni zdrowe, poza tym miałem wątpliwości, czy warto, bo to wysiłek organizacyjny, finansowy i treningowy. Decyzja, żeby tam pojechać, ale nie startować, okazała się jak najbardziej słuszna. Widziałem frustrację na twarzach zawodników. Rozmawiałem z wieloma z nich, zadowolony był tylko jeden. Już w połowie rajdu wiedziałem, że czułbym się tak samo. Zdawałem sobie sprawę, że pojawią się głosy, żebym nie udawał dziennikarza. Ale było ich bardzo mało. Wiele osób mówiło, że z moich relacji dowiedziało się rzeczy, o których nie miało pojęcia. Wiem, że gdybym został w domu i nie zobaczył tego na własne oczy, byłbym jeszcze bardziej sfrustrowany. Tak jak Krzysztof Hołowczyc, który w styczniu siedzi teraz przed komputerem czy telewizorem i denerwuje się pewnie, że go tam nie ma...

Podczas prezentacji nowego Dakaru nie ukrywał, że chciałby wrócić na trasy. Problemem jest zgromadzenie budżetu...

W każdej duże firmie rozumieją, że programy lojalnościowe to kwintesencja marketingu. Zadałem kiedyś organizatorom Dakaru proste pytanie: jaki jest argument, żeby kierowca, który musi się wysilić, by zebrać budżet albo trenować w późnym wieku czy wyleczyć kontuzję, przyjechał na Dakar? Dlaczego nie liczyć punktów z poszczególnych startów, tak jak w mistrzostwach świata? Okazałoby się, że zawodnik taki jak ja może wygrać klasyfikację wszech czasów w Ameryce Południowej. Od kilku lat tłumaczę im też, że jeśli na plecach ekipy z Białorusi, Rosji czy Holandii jest nazwa kraju, który reprezentują, to dlaczego nie wprowadzić klasyfikacji narodowej, tak jak na igrzyskach olimpijskich. W Dakarze 2014 mieliśmy cztery samochody w pierwszej dziesiątce. Gdyby Orlen zobaczył, że mamy szansę na triumf w takiej klasyfikacji, mobilizowałby do startu najlepszych kierowców. Krzysiek nie miałby kłopotu z budżetem, a koncern walczyłby o zwycięstwo w klasyfikacji ogólnej jako sponsor reprezentacji narodowej. Problem w tym, że ci sympatyczni panowie z ASO pod wieloma względami myślą XIX-wiecznie.

Może nowy dyrektor rajdu David Castera postawi na reformy?

Oświadczył, że chce słuchać zawodników, szczególnie tych najbardziej doświadczonych. Przygotowaliśmy dla niego list z rekomendacjami, m.in. przywróceniem prawa do wjazdu na rampę dla każdego kierowcy. W ostatnich latach wpuszczano na nią tylko pierwszą trójkę, a przecież filozofią Dakaru było to, że każdy, kto dotrze na metę, jest zwycięzcą. Zobaczymy, czy Castera przyjmie nasze konstruktywne uwagi...

Na razie zapowiada, że w Arabii Saudyjskiej będzie można odnaleźć ducha afrykańskiego Dakaru...

Bardzo prawdopodobne. Ciekawe, jak organizatorzy poradzą sobie z brakiem hoteli. Wyjedziemy za Rijad i wszędzie pustynia. Albo będą stawiać jakieś kontenery, albo wszyscy będą zasuwać kamperami czy helikopterami. To może być niezapomniana przygoda.

Czy po dziesięciu latach poważnego ścigania coś jeszcze jest pana w stanie zaskoczyć?

Kilka lat temu wymyśliłem maksymę, że w rajdach terenowych największą sztuką jest powstrzymywanie się od ryzykownej jazdy. Wszyscy umieją świetnie jeździć, dysponują coraz lepszym i szybszym sprzętem, ale też prawie wszyscy pokonują trasę po raz pierwszy, a to oznacza, że zawsze może być jakieś zaskoczenie.

Pozostało 98% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
żużel
Ruszyła PGE Ekstraliga. Mistrz Polski pokazał moc na inaugurację sezonu
Materiał Promocyjny
Wykup samochodu z leasingu – co warto wiedzieć?
Moto
Rusza Rajd Dakar. Na trasę wraca Krzysztof Hołowczyc
Moto
Jedna ekstraliga to mało. Polski żużel będzie miał aż dwie
Moto
Bartosz Zmarzlik, mistrz bardzo zwyczajny
Moto
Zmarzlik po raz czwarty indywidualnym mistrzem świata