Niestety, kibice nadal nie mogą przychodzić na stadiony, a przed telewizorami zapachu metanolu (w istocie zapach specyficzny dla żużla daje olej, ale utarło się inaczej) nie poczują. Ale jeśli chodzi o uczestników rywalizacji, trudno nie dostrzec, że z każdym dniem epidemia popada w coraz większe zapomnienie.
Regulamin sanitarny, skrupulatnie wyliczający, kiedy po wyjściu z domu żużlowiec musi założyć maskę oraz na jaką odległość w czasie wywiadu może do niego zbliżyć się dziennikarz, został złagodzony, jeszcze zanim zaczęto go w praktyce stosować. Zakaz wyjazdu z Polski zawodników w trakcie sezonu, przepis budzący największy opór w środowisku, upada po kolejnych rządowych decyzjach otwierających coraz szerzej granice kraju.
Będą tarcia
Z początków epidemii, gdy obawiano się, czy Ekstraliga w ogóle wystartuje, zostały jeszcze tylko cięcia w kontraktach zawodników. Ale choć sezon jeszcze się nie zaczął, już zaczęły się targi, o ile wartość umów wzrośnie w przypadku wpuszczania na trybuny kolejnych tysięcy kibiców. A przeciągana kołdra jest w tym roku wyjątkowo krótka.
– Cofnijmy się o miesiąc. Mieliśmy tak naprawdę jeden wielki lament, że sezon bez kibiców nie ma racji bytu, że to się nie uda, że kluby tego nie uciągną, ponieważ wpływy z biletów to tak naprawdę główne – i można było odnieść wrażenie, że niemal jedyne – źródło utrzymania dla poszczególnych ośrodków. A teraz? Teraz nastąpił zwrot o 180 stopni, słyszymy, że zapełnienie trybun w 25 procentach to tyle, co nic, że nie wystarczy nawet na pokrycie kosztów ochrony podczas meczu. A przecież jeszcze niedawno zabiegano, by było chociaż 999 kibiców na stadionie. Po to, żeby do tego dokładać? – pytał na łamach branżowego portalu „Po bandzie" Krzysztof Cegielski, były zawodnik, obecnie ekspert telewizyjny i prezes stowarzyszenia „Metanol" – nieformalnego związku zawodowego żużlowców. A lobby zawodnicze jest w „czarnym sporcie" bodaj najsilniejsze ze wszystkich dyscyplin w Polsce.