Polscy kibice mogą być pewni dwóch rzeczy, jeśli chodzi o przyszłoroczny cykl Grand Prix. Po pierwsze, na pewno zobaczą w stałej obsadzie czterech Polaków. Z GP Challenge awans w tym roku wywalczył Janusz Kołodziej, a w pierwszej ósemce klasyfikacji generalnej, która utrzymuje się w stawce na kolejny rok, są obecnie Maciej Janowski (trzeci), Bartosz Zmarzlik (czwarty) i Patryk Dudek (szósty). Nawet gdyby któryś z nich spadł poniżej ósmego miejsca, np. z powodu kontuzji i absencji na kolejnych turniejach, trudno sobie wyobrazić, by organizatorzy cyklu nie przyznali takiemu pechowcowi jednej z czterech stałych dzikich kart.
Niemal na pewno nie zobaczymy za to za rok najsłabszego w tym sezonie Polaka – Przemysława Pawlickiego. Na „jego” miejsce wskoczy Kołodziej, wątpliwe natomiast, by organizatorzy chcieli jeszcze bardziej zwiększyć polską reprezentację w Grand Prix, przyznając komuś stałą dziką kartę. Za dużo interesów z różnych krajów jest do pogodzenia. Trudno wyobrazić sobie cykl bez Australijczyków, mimo że w tym roku spisują się najsłabiej w historii.
Druga pewna rzecz w Grand Prix, to rozegranie trzech turniejów cyklu w Polsce. Tu zaczyna się rywalizacja nie mniejsza od tej na torze. W przyszłym roku ponownie mistrzostwa zainagurowane zostaną w Warszawie na PGE Narodowym, kontrakt na organizację jednej rundy ma też Toruń. Umowa z Gorzowem Wlkp. kończy się w tym roku i wiele wskazuje na to, że ósme Grand Prix w tym mieście będzie ostatnim.
Jeden turniej to dla danego klubu żużlowego ogromny zysk – z samych biletów nawet 1,5 mln zł. W rezultacie niemal co roku odbywa się swoista licytacja, w której oprócz samych klubów biorą udział wspierające je miasta. Te ostatnie płacą za licencję na organizację turnieju, traktując wydatek jako promocję regionu, a zysk, na który oprócz kibiców składają się sponsorzy, stanowi potężny zastrzyk finansowy dla klubu.
Firma BSI, tzw. promotor mistrzostw, więcej niż na Polakach zarabiała podobno tylko na Grand Prix Wielkiej Brytanii w Cardiff. W pozostałych krajach to raczej miasta dyktują warunki. Krsko sparzyło się na organizacji turnieju w kwietniu, więc słoweńską rundę przesunięto w tym roku na wrzesień. Czeska Praga za licencję płaci cztery razy mniej niż polskie miasta, a i tak robi to niechętnie.