Mateusz Kusznierewicz: Nie jestem członkiem KOR

Może nie jestem superinteligentnym i bystrym facetem, znam osoby dużo bardziej błyskotliwe, z natychmiastową ripostą. Ja za to dużo czuję – mówi Michałowi Kołodziejczykowi żeglarz, złoty medalista igrzysk olimpijskich w Atlancie Mateusz Kusznierewicz.

Aktualizacja: 25.12.2017 11:01 Publikacja: 22.12.2017 23:01

Mateusz Kusznierewicz: Nie jestem członkiem KOR

Foto: Agencja Gazeta, Łukasz Głowala

Plus Minus: Naprawdę ma pan chorobę morską czy to był tylko taki dobry chwyt marketingowy?

Chorobę morską na pewno miałem, ale nie jestem pewien, czy nadal mam. Coś się ostatnio we mnie zmieniło i jestem bardziej odporny na bujanie. Ale wcześniej cierpiałem wielokrotnie. Żeglować zacząłem jako dziewięciolatek na Zalewie Zegrzyńskim, a tam przecież nie ma żadnej fali. Dopiero kiedy po trzech latach treningów brałem udział w regatach w Szwecji i musiałem tam popłynąć promem, zrozumiałem, że coś jest ze mną nie tak.

To znaczy?

Dopłynąłem do Szwecji martwy, trzy dni dochodziłem do siebie.

I dało się z tym profesjonalnie żeglować?

Przez wiele lat, jak tylko pojawiała się tak zwana martwa fala, czyli fala wysoka, chociaż bez wiatru, natychmiast pojawiały się u mnie mdłości, torsje. Ile ja ryb nakarmiłem w trakcie wszystkich swoich startów... Po czasie wspólnie z lekarzem wypracowaliśmy pewne sposoby, które trochę mi pomagały. Raz była to dieta – musiałem jeść dużo imbiru, innym razem opaski uciskowe na nadgarstki, takie z medycyny chińskiej. Pomagałem sobie także farmakologicznie, ale nie mógł to być zwykły Aviomarin, bo znajdował się na liście środków dopingujących. Najciekawsze jest jednak to, że od dwóch lat nie mam już żadnych problemów. Zniknęły jak ręką odjął.

Da się to medycznie wytłumaczyć?

W ostatnich latach brałem udział w regatach choćby na Atlantyku, gdzie mną bujało, rzucało na lewo i prawo – zorientowałem się, że nie dokuczają mi już stare dolegliwości, które miałem przez całą karierę. Nie wiem, z czego to wynika, ale pewnie z głowy. Kiedyś ze wszystkich sił broniłem się przed żeglowaniem oceanicznym, teraz zaczęło mnie to kręcić. Być może mój organizm zaczął się przystosowywać do tego, co mnie czeka. Miałem chorobę, a teraz jej nie mam.

Wspominał pan, że czasami pomagała w dobrych startach.

Inaczej niż inni czułem łódkę. Większość gimnastyków ma bardzo dużą nadwrażliwość na chybotanie, każdą zmianę położenia. Czułe ucho wewnętrzne może pomagać w sporcie. Zdawałem sobie z tego sprawę przy prowadzeniu jachtu, miało to wpływ na moją dynamikę, wychwytywanie przechyłu, świadomości tego, jak zadziała na mnie fala.

Jako jeden z przełomowych momentów w swojej karierze wymienia pan także inną rzecz: zakup zeszytu. Brzmi dziwnie.

Pamiętam to jak dziś. Kupiłem zeszyt dwa miesiące po igrzyskach w Sydney. Po mojej pierwszej i chyba największej porażce w sportowym życiu. Leciałem tam po złoty medal. Pamiętam te pierwsze strony gazet na lotnisku w Warszawie – Otylia Jędrzejczak, Robert Korzeniowski i Mateusz Kusznierewicz, nasi pewniacy do zwycięstwa. Byłem głównym faworytem, leciałem do Australii jako mistrz olimpijski, mistrz świata, Europy, mistrz wszystkiego, co się dało. No i zająłem czwarte miejsce.

No i gdzie tu miejsce na zeszyt?

Po igrzyskach chciałem rzucić wszystko w cholerę, zrezygnować ze sportu, nie dać sobie już żadnej okazji, by podobną porażkę przeżyć choćby jeszcze raz w życiu. Nie podjąłem jednak decyzji pod wpływem emocji, co dało mi też naukę na przyszłość, że cokolwiek się wydarzy, warto odczekać godzinę, dzień, tydzień albo miesiąc, żeby do sprawy podejść na chłodno. Kiedy w grę wchodzą emocje, nie da się racjonalnie myśleć. Najlepiej właśnie kupić zeszyt. Zapisałem w nim swoje dobre decyzje i błędy, jakie popełniłem w trakcie przygotowań do igrzysk i później podczas startu. Dałem ten zeszyt swojemu trenerowi, moim sparingpartnerom, moim rodzicom, przyjaciołom. Każdy wpisywał swoje uwagi, rzeczy dobre i złe. Ten zeszyt był później dla mnie jak ściągawka, wyciągnąłem go na wierzch przed kolejnymi igrzyskami w Atenach i myślę, że gdybym wcześniej nie porobił tych notatek, to być może popełniłbym takie same błędy. Brązowy medal wywalczony przeze mnie dopiero w ostatnim wyścigu może nie smakował jak złoto osiem lat wcześniej, ale kosztował mnie więcej wysiłku. Przeszedłem w sporcie taką dziwną drogę – pięć swoich startów na igrzyskach zacząłem od najwyższego stopnia podium, by później cieszyć się z gorszych rezultatów.

Ma pan gdzieś ten zeszyt?

Jestem pewien, że tak, ale już kilka razy go szukałem i nie mogę znaleźć. Chyba za często się przeprowadzałem, mógł mi gdzieś zaginąć. Szkoda, bo to mogłaby być cenna pamiątka i nauka dla młodych żeglarzy. Nawet teraz mam taki notatnik, do którego trafiają najmądrzejsze zdania innych sportowców. Czytam wywiady z najlepszymi i jak trafię na coś wartego zapamiętania u Marka Kamińskiego, Tomka Majewskiego czy Roberta Korzeniowskiego, to od razu muszę zapisać. Czasami te złote myśli pomagają także w codziennym życiu. Rzeczy, które doprowadziły normalnych, zwykłych ludzi na szczyty, mogą się przydać w życiu prywatnym i zawodowym.

Powiedział pan: „Byłem mistrzem olimpijskim, ale to zajęcie dwa razy czwartego miejsca na igrzyskach sprawiło, że jestem mocnym człowiekiem".

Dzisiaj łatwiej mi o tym mówić, bo mam do tego dystans. Patrzę już na swoją karierę olimpijską jak na całość, rzecz skończoną. I mogę powiedzieć, że w odróżnieniu od sukcesów nad porażkami nie mogłem przejść ot tak, bez zastanowienia, analizy. Wchodziły głęboko w serce, raniły i bolały. Sukces uniesie każdy, po sukcesie jest euforia, radość, może nawet ekstaza. Ale rzadko wyciągamy z tego wnioski. A porażkę nosi się długo w środku, bo doskwiera. Poświęca się jej więcej uwagi, rodzi mnóstwo pytań.

Jakich?

A dlaczego mi się nie udało? A dlaczego jemu się udało? Dlaczego on wraca z medalem złotym, a ja ze skórzanym? Bo czwarte miejsce nazywa się wywalczeniem skórzanego medalu albo jeszcze boleśniej – byciem najlepszym z całej reszty. Poza najlepszą trójką oczywiście. Czwarte miejsca, najgorsze dla sportowca, sprawiły, że stal się zahartowała. Kiedy patrzę na innych zawodników, albo nawet na swoje dzieci, to myślę, że porażki pomieszane z sukcesami – bo nie można też przecież cały czas dostawać lania – są jak wejście do zimnej wody po saunie. Nie jest to coś przyjemnego, ale wzmacnia i hartuje, nie tylko ciało, ale także charakter.

Każdy charakter?

Nie. Tylko mocny i świadomy. Do porażki trzeba mieć właśnie takie podejście – żeby mieć świadomość, że wzmocni, nawet jeśli nie wiąże się z niczym przyjemnym.

Od kogo się pan tego nauczył? To się wynosi z domu?

Na pewno jest jakaś idealna recepta na wychowanie dzieci, ale trzeba wziąć pod uwagę, że każde dziecko jest inne. Czasami nawet rodzeństwo, teoretycznie ulepione z jednej gliny, nie ma w ogóle wspólnych cech. Kluczowe jest poczucie bezpieczeństwa, jakie rodzice powinni zapewnić. Dziecko ma się czuć bezpiecznie w swoim mieszkaniu, swoim pokoju, w towarzystwie rodziny, która się ze sobą nie kłóci i która ma zawsze czas na ważne rzeczy. Dla mnie rodzice zawsze mieli czas i nie zauważyłem w domu niczego niepokojącego, a to sprawiło, że mogłem rozwijać swoje pasje, budować pewność siebie, jakiś kręgosłup uczuć, wartości. Wiara w siebie jest ważna i musi być pielęgnowana od najmłodszych lat. Byłem wychowywany dość ambitnie, mama i tata cały czas podnosili mi poprzeczkę. Kiedy dobrze zrobiłem zadanie z matematyki, to oczywiście byłem chwalony, ale wiedziałem, że następnego dnia dostanę kolejne, już trudniejsze. Nie było spoczywania na laurach, ale ciągła wspinaczka. Przy niepowodzeniu była spokojna rozmowa, ale po każdym sukcesie następował impuls do dalszej pracy.

Granica ambicji i chorej ambicji bywa cienka.

W mojej rodzinie nigdy nie została przekroczona. Chociaż oczywiście zdarzały się sytuację irytujące. Wracam z igrzysk w Atlancie ze złotym medalem, w domu czekają wszyscy, zaczyna się impreza, śpiewają „sto lat", są wiwaty i fajerwerki. Ale później tata, wykładowca akademicki Politechniki Warszawskiej, bierze mnie na bok i mówi: „Wiesz, ale w tym czwartym wyścigu, zaraz po starcie, to mogłeś trymować żagiel w inny sposób!". Wspominam to jednak jako anegdotę, dziękuję mamie i tacie, że nigdy nie należeli do KOR-u.

Do czego?

Komitetu Oszalałych Rodziców. Do pewnego czasu, przez wiele lat, sport był dla mnie przede wszystkim zabawą. Chodziłem na basen do Pałacu Młodzieży, cieszyłem się, że spotykam kolegów, coś tam próbowałem. Dopiero kiedy postawiłem na sport wyczynowy, zrobiło się ambitniej. Nie czułem jednak od razu, że to będzie moja przyszłość. Pozwalałem rozwijać się swojej pasji, zamieniać się jej w coś poważnego. Mój czteroletni syn Max chodzi teraz na kung-fu, piłkę nożną i muzykę. Po miesiącu zajęć zauważamy, do czego może mieć talent, a co jest dla niego jedynie jakąś odmianą. Za pół roku zapiszemy go na pływanie, tenis i może majsterkowanie. Zobaczymy, w czym odnajdzie się najlepiej. Każdy ma w sobie to coś, co jednocześnie może mu dać radość, poczucie spełnienia i być sposobem na życie. Czasami trzeba poczekać. Mój talent do żeglowania pojawił się po trzech latach od rozpoczęcia treningów. W wieku dwunastu lat. Wcześniej byłem średniakiem, ale podobała mi się atmosfera, jaka towarzyszyła zajęciom.

Jest pan dobrym ojcem?

Tak myślę. Widzę to w oczach moich dzieci. Kiedy wyjeżdżam – nie chcą mnie puścić, a jak wracam do domu nawet po jednym, zwyczajnym dniu w pracy, rzucają mi się na szyję i chcą coś razem robić. To chyba najlepsze dowody na to, że mamy fajny kontakt. Wieczorem mówimy sobie, że się kochamy, że dzień był fajny, opowiadamy sobie jego szczegóły. Chyba codziennie dostaję dowody, że jest nam ze sobą dobrze i bardzo potrzebujemy bliskiego kontaktu.

Pana pierwsza żona, Agnieszka, powiedziała kilkanaście lat temu, że już nigdy nie zwiąże się z żadnym sportowcem, bo dla sportowców to ich kariera zawsze będzie najważniejsza.

Związki ze sportowcami są obarczone takim ryzykiem. I nie mówię tego, tylko wspominając to, jaki byłem. W tamtym momencie bardzo intensywnie trenowałem, co wcale nie znaczyło, że sport był najważniejszy, tylko zajmował najwięcej czasu. Potrzebowałem lat, żeby pewne rzeczy zrozumieć.

Jakie to rzeczy?

Chciałbym, żeby moje życie było dobre, żeby było sukcesem. Do tego potrzebne mi są jednak bardzo solidne fundamenty w postaci rodziny. Dopiero na takiej podstawie da się budować piramidę sukcesu. Wiem, że jakby fundament nie był silny, to cała reszta – sport, żeglarstwo, biznes – wszystko mogłoby się zawalić. Nadal jest tak, że na sprawy zawodowe poświęcam dużo więcej czasu niż na najbliższych, jednak bardzo dbam o każdą chwilę spędzoną z rodziną i nie mam wątpliwości przy pytaniu, co jest tak naprawdę ważne.

W mediach nie ma pana rodziny. Pan też unika „ścianek". To świadoma decyzja?

Tak, w pełni przemyślana. Kiedy dziewięć lat temu poznaliśmy się z Izą, w ściankach miałem już doświadczenie. Bywałem na okładkach kolorowych pism czy na ostatnich stronach „Gali" i „Vivy". Zadałem sobie jednak pytania, czy mi to jest do czegoś potrzebne. Izie do szczęścia na pewno to nie było potrzebne, postanowiliśmy więc chronić swoją prywatność. Co ciekawe, to jest zauważane i doceniane także przez moich obecnych partnerów biznesowych. Ostatnio jednak byliśmy na wakacjach ze znajomymi, uwielbiającymi social media, którzy co chwila są na pierwszych stronach gazet. Po rozmowach i konsultacjach z nimi na próbę uchyliłem nieco drzwi do swojego świata, nie broniąc się przed tym tak uparcie. Raz na jakiś czas wrzucam na Instagrama zdjęcie mojej szczęśliwej rodziny, pokazuję, że jestem otoczony przez ludzi, którzy mnie kochają i których ja kocham. Nie traktuję tego jak afiszowania się, ale zbliżenie się do ludzi. Pokazanie siebie w naturalnym, ludzkim, a nie tylko sportowym otoczeniu.

Otworzy pan te drzwi szerzej?

Nie. Podziwiam ludzi, którzy potrafią zaprosić innych w bardzo intymne sfery codzienności. Nie krytykuję, nie zabraniam, każdy ma prawo robić ze swoim życiem, co chce. Ja bym tak nie mógł i nie potrafił. Wychodzę z założenia, że skoro jestem osobą publiczną, rozpoznawalną, to będę mówić o rzeczach, na których się znam, a nie o tym, z kim przebywam i jak wyglądam. Wolę czymś zainspirować, skomentować jakiś żeglarski wyścig, pokazać nową marinę, zamiast pokazywać siebie w windzie.

Mówił pan, że na początku kariery, po olimpijskim złocie z Atlanty, poznaniu prezydenta, premiera, woda sodowa niemal uderzyła panu do głowy. Co to znaczy „niemal"?

W moich kategoriach oceny to może i nieco się zagubiłem. Parę razy znalazłem się w takich sytuacjach, że gdybym mógł cofnąć czas, tobym to zrobił.

Jakie to były sytuacje?

Niepoważne. Raz za granicą trafiłem nawet na 12 godzin do aresztu. Nie do końca zrozumiałem za co, ale domyślam się, że za głośne śpiewanie nocą na ulicy w Grecji. Całowanie się z chłopakiem także nie jest w moim stylu i naturze... Tyle tylko, że gdyby patrzeć globalnie na tych, którym sukces poprzewracał w głowie, to naprawdę byłem i jestem spokojnym i ułożonym facetem. Przyjaciół mam dwoje, może troje, ale ze względu na mój charakter, niezależność i ciągłe podróże chyba nie byliby w stanie mnie przed tymi pokusami uchronić. Na szczęście miałem sport. Poszalałem kilka miesięcy, nawet pół roku, a potem wróciłem do żeglarstwa. To jest rewelacyjne antidotum na całe zamieszanie. Na regatach można się odciąć od świata, po powrocie wszystko wygląda inaczej, łatwiej spojrzeć z dystansem. Zdziwień jest tylko więcej – dlaczego ci wszyscy ludzie czepiają się takich pierdół, dlaczego nie potrafią spojrzeć na jakiś problem z innej strony. Żeglarstwo działało na mnie jak balsam i chroniło, kiedy pokus było za dużo.

Był pan playboyem?

Chyba nigdy nikt takiej łatki mi nie przypiął. Nie podrywałem dziewczyn po to, by je podrywać. Zawsze lubiłem związki, a nie przygody. Lubiłem kobiety bliskie, z którymi nawiązywałem kontakty nie po to, by trwały przez jeden dzień, szukałem mocniejszych i głębszych relacji. Dlatego nikt nigdy nie zobaczył mnie w sytuacjach, w których można byłoby mnie pomylić z playboyem. Chociaż na wieczorach „Playboya" to akurat bywałem często.

No i właśnie w „Playboyu" opowiedział pan kilka lat temu o pewnej dziennikarce agencji AFP, która dziennikarką nie była, ale chciała być po prostu blisko pana.

Tak, nigdy tego nie zapomnę! To było jesienią 1996 roku po igrzyskach w Atlancie. Gdzieś w alei Solidarności umówiliśmy się na wywiad za pierwszym razem. Łatwo dałem się wypuścić, bo wtedy każdego dnia z jednego wywiadu szedłem na drugi. Dziewczyna była mocno zdeterminowana i pomysłowa. Umówiliśmy się chyba ze trzy razy, ostatni raz za miastem. Ciągle chodziło o wywiad, nawet dobry wyszedł, ale nigdy nie został opublikowany, bo dostałem od tej dziewczyny mejla, że tak naprawdę nie jest dziennikarką, chciała mnie tylko bliżej poznać. Duży plus za kreatywność. Ale widocznie nie byłem w jej typie, bo nic z tego nie wyszło.

Kiedy pan dojrzał?

Myślę, że stałem się dorosły, jak miałem 37, 38 lat. Stałem się bardziej świadomy tego, co robię. Jestem zodiakalnym Bykiem, bardzo poukładanym, mocno stąpającym po ziemi. Mam też bardzo rozbudowaną inteligencję emocjonalną. Może nie jestem superinteligentnym i bystrym facetem, bo znam osoby dużo bardziej błyskotliwe, z natychmiastową ripostą. Ja za to dużo czuję i jestem bacznym i dobrym obserwatorem.

Jak to rozumieć?

Dziewięć, dziesięć lat temu miałem poważny problem. Zapieprzałem w takim tempie, że nie wiedziałem w ogóle, co się dzieje wokół mnie. Kalendarz pękał, nie zatrzymywałem się i zacząłem popełniać głupie błędy. Powiedziałem sobie: „Basta, stop!". Trzeba było coś z tym zrobić. Mój lekarz – co ciekawe, ortopeda, a nie psycholog – podsunął mi pod nos książkę Business Harvard Review, w której jeden z rozdziałów mówił o technice spotykania się z samym sobą. To fantastyczny sposób. Raz na tydzień umawiam się ze sobą na godzinę szczerej rozmowy. Bez telefonu, komputera – zadaję sobie pytania: co słychać w moim życiu prywatnym, co w biznesie, co z moim kolanem, które mnie boli, czy kogoś nie uraziłem, czy może nie wychwyciłem tego, co mówiła do mnie Iza. To pozwala mi na zbudowanie świadomości tego, co się wokół mnie dzieje. Nazwania tego po imieniu. Dostrzegam wtedy nawet najmniejsze szczegóły. Kiedyś w pogoni za sławą potrafiłem nawet stracić przytomność. Zaraz po igrzyskach w Atlancie gnałem ze spotkania na spotkanie. Zagalopowałem się, to była jazda bez trzymanki, nie miałem przerw między zadaniami. W pewnym momencie odcięło mi prąd, bo zapomniałem jeść.

Mówił pan, że w trakcie kariery sam wywierał na sobie presję. Na czym to polegało?

Najpierw opowiem o swoim koledze z Turcji. Kiedyś przy kieliszku wina po zawodach powiedział mi, że za każde regaty, które kończy poza pierwszą piątką, wyznacza sobie karę cielesną. Kibice mogą sobie tylko wyobrażać, w jakie stany sportowcy potrafią się wpędzić na własne życzenie. Miesiąc po głośnym wywiadzie Justyny Kowalczyk, w którym przyznała się do depresji, opublikowano wyniki badań, z których wynika, że blisko 20 procent sportowców cierpi na tę chorobę.

Pan też miał z nią styczność?

Ja byłem zbyt często wystawiony na słońce, dostawałem dużo witaminy D, poza tym z natury jestem optymistą. Nigdy nie miałem depresji. Ale ambitny też jestem, więc po pierwszym złotym medalu w wieku 21 lat chciałem ten smak sukcesu czuć jak najczęściej. Oczywiście to wielka przyjemność, satysfakcja, radość. Zwycięstwa wiążą się z korzyściami finansowymi. Mogłem sobie kupić więcej sprzętu, stać mnie było na trenerów czy częstsze wyjazdy za granicę. Chciałem mieć taki komfort bez przerwy, więc presję wywierałem na sobie podświadomie. Poza tym nakręcali mnie Brytyjczycy, którzy mocno postawili na żeglarstwo i stawali się potęgą. Zawsze chciałem z nimi wygrać, udowodnić, że tak szybko im się nie uda. Miałem tego upatrzonego Johna czy Bena i robiłem wszystko, by udowodnić, że jestem od niego lepszy. To była zdrowa rywalizacja, Brytyjczycy byli dobrzy, a zwycięstwo z kimś dobrym smakuje jeszcze lepiej.

Lubi pan mieć wszystko pod kontrolą? Podobno ma pan plany na najbliższe trzy, pięć i dziesięć lat.

Przy tak wielu zadaniach i obowiązkach, gdybym nie miał uporządkowanego i zaplanowanego kalendarza, szybko bym zwariował i nie wykonał nawet połowy tego, co planowałem. Jestem wiceprezesem Polskiego Związku Żeglarskiego, zaangażowałem się w projekt „Polska 100", mam swoją Akademię, ale łączenie tego wszystkiego nie sprawia mi większej trudności, właśnie dzięki temu, że jestem uporządkowany i współpracuję ze znakomitym zespołem ludzi.

Da się z panem żyć?

Myślę, że nie jest łatwo. Ale jeśli ktoś zaakceptuje ten mój porządek czy brak spontaniczności, to później już jest z górki.

Nie jest pan spontaniczny?

Chyba nie. A jeśli już, to rzadko. Na luksus tego, że nie wiem, co będę robił po południu, pozwalam sobie w drugim tygodniu wakacji.

Bardzo wcześnie na poważnie podszedł pan do sprawy pozyskiwania sponsorów. Swoje oferty wysyłał pan już jako nastolatek.

Tego wymagał sport, który wybrałem. To było w 1992 roku, kiedy zrozumiałem, że będę potrzebował wiele środków, i na maszynie pisałem swoją ofertę sponsoringową. Przez kalkę, do stu firm. Dostałem trzy odpowiedzi, wszystkie negatywne.

Działał pan po omacku?

Jest duża różnica między tym, co dzieje się teraz, a jak rynek marketingu i sponsoringu wyglądał na początku lat 90. Było ciężko, ale bardzo szybko znalazłem kilka osób, która zaczęły mi pomagać. Wiedza Tomasza Redwana czy Jurka Ciszewskiego z zakresu marketingu i public relations pomogły mi poukładać wiele rzeczy. Proszę popatrzeć, jak funkcjonują medialnie sportowcy obecnie. Na wizerunek Roberta Lewandowskiego pracuje sztab ludzi, ci, którzy mają środki na inwestycje, nie podejmują decyzji samemu i w ciemno. Jako sportowcy nie mamy odpowiedniej wiedzy, nie kończyliśmy studiów, które pomogłyby nam w zarządzaniu finansami i biznesem. Czasami nie potrafimy nawet w odpowiedni sposób przeczytać raportu kwartalnego, przeprowadzić analizy danych firmy czy zrobić porządnego biznesplanu. Musimy zaufać specjalistom, którzy doradzają lub prowadzą nasze interesy. Na kilku inwestycjach się sparzyłem, ale kilka wyszło mi też całkiem przyzwoicie.

Naprawdę na początku kariery wysyłał pan oferty do firm, pokazując nawet miejsce, w którym mogłaby zostać umieszczona reklama?

Oczywiście. Widziałem, że za granicą tak się robi. Kiedy wróciłem z igrzysk ze złotym medalem, zadzwonił do mnie dyrektor handlowy Coca-Coli z propozycją współpracy, godzinę później przedstawiciel Banku PeKaO SA. Po tygodniu podpisałem umowy z Old Spice i TUiR Warta. Nie wiedząc, jakie są przepisy reklamowe w żeglarstwie, zaproponowałem wszystkim umieszczenie ich logotypów na burcie swojego jachtu.

A jakie były przepisy?

Miałem prawo tylko do dwóch reklam. I wtedy zaczęły się schody, bo umowy były już podpisane. Na szczęście moi partnerzy zrozumieli, że dopiero się uczę, a ja zrozumiałem, że muszę mieć wokół siebie specjalistów. Popełniałem błędy, ale znalazłem się w wymarzonej sytuacji – miałem czterech sponsorów. I to jakich.

Co to znaczy, że ma pan żeglarskie ADHD?

Nieustannie ciągnie mnie do wody. Dałem sobie cztery lata bez żeglarstwa, odpoczywałem od czasu igrzysk w Londynie. Zająłem się pracą, biznesem, żeby mieć styczność ze sportem, grałem w golfa. Ale wiem, że już dłużej w tej żeglarskiej abstynencji nie wytrzymam. Małe łódki już mnie nie kręcą, za stary już jestem, refleks nie ten. Ciągnie mnie do dużych, oceanicznych jachtów. Chyba cały czas muszę coś robić.

Po to panu projekt „Polska 100", w ramach którego chce pan z załogą wypłynąć w rejs dookoła świata? Ma pan przecież sławę, pieniądze. Teraz czas na karmienie próżności?

„Polska 100" to projekt narodowy. Polski jacht, polska załoga, polska bandera. To nie mój projekt, ale nas wszystkich. Projekt Polaków. Jestem tylko skipperem. Jedną z wielu osób, które zaangażują się w realizację tego wyjątkowego rejsu dookoła świata. To będzie trudne wyzwanie, ważne zadanie i duża odpowiedzialność. Podjąłem się tej roli, ponieważ możemy zrobić coś fantastycznego dla Polski i dla Polaków. Możemy coś stworzyć, czegoś doświadczyć – żeby inni też to zobaczyli, z tego skorzystali, żeby się nauczyli – to jest mój sens życia. Wiem, że sam też wiele zyskam, będę w środku emocjonującego wydarzenia, ale chodzi przede wszystkim o nadrzędne cele. Polacy to znakomici żeglarze. Mamy tradycje i umiejętności. Żeglarstwo to też piękny sport. Daje dużo siły i energii, którą możemy czerpać z natury.

W jaki sposób?

Może chodzi o wyciszenie – chociaż na jachcie jest harówka, to czuję, że robię się silniejszy. Siła morza jest ogromna. Lubię też chodzić po górach. Na co dzień, gdzie się da, chodzę boso – nie po asfalcie czy chodnikach, ale lubię kontakt skóry z ziemią, lubię czuć taką łączność. Bliskość natury daje mi ukojenie.

Nawet kontakt z wrednymi orkami?

No faktycznie potrafią być złośliwe. Bo rekin to tak sam z siebie nie zaatakuje, to dzieje się tylko w filmach Spielberga. A orki co innego. Paru moich znajomych miało przez nie sporo kłopotów i najadło się strachu. Potrafią zaatakować, przewrócić łódkę, urwać ster.

Powiedział pan kiedyś, że osiągnie sukces w biznesie, jeśli uda się panu zbudować markę rozpoznawalną na całym świecie. Jest pan na dobrej drodze?

Biznesowo może mi być ciężko to osiągnąć. Najbliżej tego celu jest chyba Eventory. Nasza platforma i usługa kojarzona jest już poza Polską, ale przed nią jeszcze bardzo długa droga, by wejść na odpowiedni poziom. Dobrze rozwija się Akademia Kusznierewicza, jest jasno sprofilowana, nie ma wahnięć, nieprzewidzianych ruchów, nie jest zależna od inwestorów. Kiedy myślę o sukcesie, o którym usłyszy cały świat, myślę jednak o najbliższym projekcie „Polska 100". Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, będzie to sukces na miarę złotego medalu olimpijskiego.

Aż tak?

Tak. Widzę, jakie ma znaczenie zwycięstwo włoskiej albo amerykańskiej załogi w regatach Sydney-Hobart. Kiedy uda się pokonać Australijczyków, mówi się o tym w CNN, BBC, podkreśla we wszystkich mediach. Taki sukces roznosi się echem po całym świecie. Opłynięcie świata takim jachtem, jakim planujemy, jest wielkim wyzwaniem, ale chcemy zrobić coś, co jest ambitne na miarę naszych możliwości. Nie rzucimy się od razu na Puchar Ameryki czy Volvo Ocean Race, bo nie mielibyśmy dzisiaj szans. Nie jesteśmy gotowi technicznie, finansowo, organizacyjnie. Może jednak dzięki „Polska 100" uda nam się zyskać wiedzę, doświadczenie i może kiedyś będziemy gotowi na jeszcze większe wyzwania. Nie myślmy o tym, gdzie teraz jesteśmy, ale gdzie możemy być za chwilę, dzięki ciężkiej pracy. „Polska 100" to projekt gwarantujący rozwój, zmianę myślenia. Pewnie na kilku rzeczach się po drodze sparzymy, ale tylko po to, by następnym razem się nie pomylić i osiągać fantastyczne cele.

—rozmawiał Michał Kołodziejczyk

redaktor naczelny WP SportoweFakty

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Plus Minus: Naprawdę ma pan chorobę morską czy to był tylko taki dobry chwyt marketingowy?

Chorobę morską na pewno miałem, ale nie jestem pewien, czy nadal mam. Coś się ostatnio we mnie zmieniło i jestem bardziej odporny na bujanie. Ale wcześniej cierpiałem wielokrotnie. Żeglować zacząłem jako dziewięciolatek na Zalewie Zegrzyńskim, a tam przecież nie ma żadnej fali. Dopiero kiedy po trzech latach treningów brałem udział w regatach w Szwecji i musiałem tam popłynąć promem, zrozumiałem, że coś jest ze mną nie tak.

Pozostało 98% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Kup teraz
Plus Minus
Inwazja chwastów Stalina
Plus Minus
Piotr Zaremba: Reedukowanie Polaków czas zacząć
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Putin skończy źle. Nie mam wątpliwości
Plus Minus
Michał Szułdrzyński: Elon Musk na Wielkanoc
Plus Minus
Kobiety i walec historii