Jakie to rzeczy?
Chciałbym, żeby moje życie było dobre, żeby było sukcesem. Do tego potrzebne mi są jednak bardzo solidne fundamenty w postaci rodziny. Dopiero na takiej podstawie da się budować piramidę sukcesu. Wiem, że jakby fundament nie był silny, to cała reszta – sport, żeglarstwo, biznes – wszystko mogłoby się zawalić. Nadal jest tak, że na sprawy zawodowe poświęcam dużo więcej czasu niż na najbliższych, jednak bardzo dbam o każdą chwilę spędzoną z rodziną i nie mam wątpliwości przy pytaniu, co jest tak naprawdę ważne.
W mediach nie ma pana rodziny. Pan też unika „ścianek". To świadoma decyzja?
Tak, w pełni przemyślana. Kiedy dziewięć lat temu poznaliśmy się z Izą, w ściankach miałem już doświadczenie. Bywałem na okładkach kolorowych pism czy na ostatnich stronach „Gali" i „Vivy". Zadałem sobie jednak pytania, czy mi to jest do czegoś potrzebne. Izie do szczęścia na pewno to nie było potrzebne, postanowiliśmy więc chronić swoją prywatność. Co ciekawe, to jest zauważane i doceniane także przez moich obecnych partnerów biznesowych. Ostatnio jednak byliśmy na wakacjach ze znajomymi, uwielbiającymi social media, którzy co chwila są na pierwszych stronach gazet. Po rozmowach i konsultacjach z nimi na próbę uchyliłem nieco drzwi do swojego świata, nie broniąc się przed tym tak uparcie. Raz na jakiś czas wrzucam na Instagrama zdjęcie mojej szczęśliwej rodziny, pokazuję, że jestem otoczony przez ludzi, którzy mnie kochają i których ja kocham. Nie traktuję tego jak afiszowania się, ale zbliżenie się do ludzi. Pokazanie siebie w naturalnym, ludzkim, a nie tylko sportowym otoczeniu.
Otworzy pan te drzwi szerzej?
Nie. Podziwiam ludzi, którzy potrafią zaprosić innych w bardzo intymne sfery codzienności. Nie krytykuję, nie zabraniam, każdy ma prawo robić ze swoim życiem, co chce. Ja bym tak nie mógł i nie potrafił. Wychodzę z założenia, że skoro jestem osobą publiczną, rozpoznawalną, to będę mówić o rzeczach, na których się znam, a nie o tym, z kim przebywam i jak wyglądam. Wolę czymś zainspirować, skomentować jakiś żeglarski wyścig, pokazać nową marinę, zamiast pokazywać siebie w windzie.
Mówił pan, że na początku kariery, po olimpijskim złocie z Atlanty, poznaniu prezydenta, premiera, woda sodowa niemal uderzyła panu do głowy. Co to znaczy „niemal"?
W moich kategoriach oceny to może i nieco się zagubiłem. Parę razy znalazłem się w takich sytuacjach, że gdybym mógł cofnąć czas, tobym to zrobił.
Jakie to były sytuacje?
Niepoważne. Raz za granicą trafiłem nawet na 12 godzin do aresztu. Nie do końca zrozumiałem za co, ale domyślam się, że za głośne śpiewanie nocą na ulicy w Grecji. Całowanie się z chłopakiem także nie jest w moim stylu i naturze... Tyle tylko, że gdyby patrzeć globalnie na tych, którym sukces poprzewracał w głowie, to naprawdę byłem i jestem spokojnym i ułożonym facetem. Przyjaciół mam dwoje, może troje, ale ze względu na mój charakter, niezależność i ciągłe podróże chyba nie byliby w stanie mnie przed tymi pokusami uchronić. Na szczęście miałem sport. Poszalałem kilka miesięcy, nawet pół roku, a potem wróciłem do żeglarstwa. To jest rewelacyjne antidotum na całe zamieszanie. Na regatach można się odciąć od świata, po powrocie wszystko wygląda inaczej, łatwiej spojrzeć z dystansem. Zdziwień jest tylko więcej – dlaczego ci wszyscy ludzie czepiają się takich pierdół, dlaczego nie potrafią spojrzeć na jakiś problem z innej strony. Żeglarstwo działało na mnie jak balsam i chroniło, kiedy pokus było za dużo.
Był pan playboyem?
Chyba nigdy nikt takiej łatki mi nie przypiął. Nie podrywałem dziewczyn po to, by je podrywać. Zawsze lubiłem związki, a nie przygody. Lubiłem kobiety bliskie, z którymi nawiązywałem kontakty nie po to, by trwały przez jeden dzień, szukałem mocniejszych i głębszych relacji. Dlatego nikt nigdy nie zobaczył mnie w sytuacjach, w których można byłoby mnie pomylić z playboyem. Chociaż na wieczorach „Playboya" to akurat bywałem często.
No i właśnie w „Playboyu" opowiedział pan kilka lat temu o pewnej dziennikarce agencji AFP, która dziennikarką nie była, ale chciała być po prostu blisko pana.
Tak, nigdy tego nie zapomnę! To było jesienią 1996 roku po igrzyskach w Atlancie. Gdzieś w alei Solidarności umówiliśmy się na wywiad za pierwszym razem. Łatwo dałem się wypuścić, bo wtedy każdego dnia z jednego wywiadu szedłem na drugi. Dziewczyna była mocno zdeterminowana i pomysłowa. Umówiliśmy się chyba ze trzy razy, ostatni raz za miastem. Ciągle chodziło o wywiad, nawet dobry wyszedł, ale nigdy nie został opublikowany, bo dostałem od tej dziewczyny mejla, że tak naprawdę nie jest dziennikarką, chciała mnie tylko bliżej poznać. Duży plus za kreatywność. Ale widocznie nie byłem w jej typie, bo nic z tego nie wyszło.
Kiedy pan dojrzał?
Myślę, że stałem się dorosły, jak miałem 37, 38 lat. Stałem się bardziej świadomy tego, co robię. Jestem zodiakalnym Bykiem, bardzo poukładanym, mocno stąpającym po ziemi. Mam też bardzo rozbudowaną inteligencję emocjonalną. Może nie jestem superinteligentnym i bystrym facetem, bo znam osoby dużo bardziej błyskotliwe, z natychmiastową ripostą. Ja za to dużo czuję i jestem bacznym i dobrym obserwatorem.
Jak to rozumieć?
Dziewięć, dziesięć lat temu miałem poważny problem. Zapieprzałem w takim tempie, że nie wiedziałem w ogóle, co się dzieje wokół mnie. Kalendarz pękał, nie zatrzymywałem się i zacząłem popełniać głupie błędy. Powiedziałem sobie: „Basta, stop!". Trzeba było coś z tym zrobić. Mój lekarz – co ciekawe, ortopeda, a nie psycholog – podsunął mi pod nos książkę Business Harvard Review, w której jeden z rozdziałów mówił o technice spotykania się z samym sobą. To fantastyczny sposób. Raz na tydzień umawiam się ze sobą na godzinę szczerej rozmowy. Bez telefonu, komputera – zadaję sobie pytania: co słychać w moim życiu prywatnym, co w biznesie, co z moim kolanem, które mnie boli, czy kogoś nie uraziłem, czy może nie wychwyciłem tego, co mówiła do mnie Iza. To pozwala mi na zbudowanie świadomości tego, co się wokół mnie dzieje. Nazwania tego po imieniu. Dostrzegam wtedy nawet najmniejsze szczegóły. Kiedyś w pogoni za sławą potrafiłem nawet stracić przytomność. Zaraz po igrzyskach w Atlancie gnałem ze spotkania na spotkanie. Zagalopowałem się, to była jazda bez trzymanki, nie miałem przerw między zadaniami. W pewnym momencie odcięło mi prąd, bo zapomniałem jeść.
Mówił pan, że w trakcie kariery sam wywierał na sobie presję. Na czym to polegało?
Najpierw opowiem o swoim koledze z Turcji. Kiedyś przy kieliszku wina po zawodach powiedział mi, że za każde regaty, które kończy poza pierwszą piątką, wyznacza sobie karę cielesną. Kibice mogą sobie tylko wyobrażać, w jakie stany sportowcy potrafią się wpędzić na własne życzenie. Miesiąc po głośnym wywiadzie Justyny Kowalczyk, w którym przyznała się do depresji, opublikowano wyniki badań, z których wynika, że blisko 20 procent sportowców cierpi na tę chorobę.
Pan też miał z nią styczność?
Ja byłem zbyt często wystawiony na słońce, dostawałem dużo witaminy D, poza tym z natury jestem optymistą. Nigdy nie miałem depresji. Ale ambitny też jestem, więc po pierwszym złotym medalu w wieku 21 lat chciałem ten smak sukcesu czuć jak najczęściej. Oczywiście to wielka przyjemność, satysfakcja, radość. Zwycięstwa wiążą się z korzyściami finansowymi. Mogłem sobie kupić więcej sprzętu, stać mnie było na trenerów czy częstsze wyjazdy za granicę. Chciałem mieć taki komfort bez przerwy, więc presję wywierałem na sobie podświadomie. Poza tym nakręcali mnie Brytyjczycy, którzy mocno postawili na żeglarstwo i stawali się potęgą. Zawsze chciałem z nimi wygrać, udowodnić, że tak szybko im się nie uda. Miałem tego upatrzonego Johna czy Bena i robiłem wszystko, by udowodnić, że jestem od niego lepszy. To była zdrowa rywalizacja, Brytyjczycy byli dobrzy, a zwycięstwo z kimś dobrym smakuje jeszcze lepiej.
Lubi pan mieć wszystko pod kontrolą? Podobno ma pan plany na najbliższe trzy, pięć i dziesięć lat.
Przy tak wielu zadaniach i obowiązkach, gdybym nie miał uporządkowanego i zaplanowanego kalendarza, szybko bym zwariował i nie wykonał nawet połowy tego, co planowałem. Jestem wiceprezesem Polskiego Związku Żeglarskiego, zaangażowałem się w projekt „Polska 100", mam swoją Akademię, ale łączenie tego wszystkiego nie sprawia mi większej trudności, właśnie dzięki temu, że jestem uporządkowany i współpracuję ze znakomitym zespołem ludzi.
Da się z panem żyć?
Myślę, że nie jest łatwo. Ale jeśli ktoś zaakceptuje ten mój porządek czy brak spontaniczności, to później już jest z górki.
Nie jest pan spontaniczny?
Chyba nie. A jeśli już, to rzadko. Na luksus tego, że nie wiem, co będę robił po południu, pozwalam sobie w drugim tygodniu wakacji.
Bardzo wcześnie na poważnie podszedł pan do sprawy pozyskiwania sponsorów. Swoje oferty wysyłał pan już jako nastolatek.
Tego wymagał sport, który wybrałem. To było w 1992 roku, kiedy zrozumiałem, że będę potrzebował wiele środków, i na maszynie pisałem swoją ofertę sponsoringową. Przez kalkę, do stu firm. Dostałem trzy odpowiedzi, wszystkie negatywne.
Działał pan po omacku?
Jest duża różnica między tym, co dzieje się teraz, a jak rynek marketingu i sponsoringu wyglądał na początku lat 90. Było ciężko, ale bardzo szybko znalazłem kilka osób, która zaczęły mi pomagać. Wiedza Tomasza Redwana czy Jurka Ciszewskiego z zakresu marketingu i public relations pomogły mi poukładać wiele rzeczy. Proszę popatrzeć, jak funkcjonują medialnie sportowcy obecnie. Na wizerunek Roberta Lewandowskiego pracuje sztab ludzi, ci, którzy mają środki na inwestycje, nie podejmują decyzji samemu i w ciemno. Jako sportowcy nie mamy odpowiedniej wiedzy, nie kończyliśmy studiów, które pomogłyby nam w zarządzaniu finansami i biznesem. Czasami nie potrafimy nawet w odpowiedni sposób przeczytać raportu kwartalnego, przeprowadzić analizy danych firmy czy zrobić porządnego biznesplanu. Musimy zaufać specjalistom, którzy doradzają lub prowadzą nasze interesy. Na kilku inwestycjach się sparzyłem, ale kilka wyszło mi też całkiem przyzwoicie.
Naprawdę na początku kariery wysyłał pan oferty do firm, pokazując nawet miejsce, w którym mogłaby zostać umieszczona reklama?
Oczywiście. Widziałem, że za granicą tak się robi. Kiedy wróciłem z igrzysk ze złotym medalem, zadzwonił do mnie dyrektor handlowy Coca-Coli z propozycją współpracy, godzinę później przedstawiciel Banku PeKaO SA. Po tygodniu podpisałem umowy z Old Spice i TUiR Warta. Nie wiedząc, jakie są przepisy reklamowe w żeglarstwie, zaproponowałem wszystkim umieszczenie ich logotypów na burcie swojego jachtu.
A jakie były przepisy?
Miałem prawo tylko do dwóch reklam. I wtedy zaczęły się schody, bo umowy były już podpisane. Na szczęście moi partnerzy zrozumieli, że dopiero się uczę, a ja zrozumiałem, że muszę mieć wokół siebie specjalistów. Popełniałem błędy, ale znalazłem się w wymarzonej sytuacji – miałem czterech sponsorów. I to jakich.
Co to znaczy, że ma pan żeglarskie ADHD?
Nieustannie ciągnie mnie do wody. Dałem sobie cztery lata bez żeglarstwa, odpoczywałem od czasu igrzysk w Londynie. Zająłem się pracą, biznesem, żeby mieć styczność ze sportem, grałem w golfa. Ale wiem, że już dłużej w tej żeglarskiej abstynencji nie wytrzymam. Małe łódki już mnie nie kręcą, za stary już jestem, refleks nie ten. Ciągnie mnie do dużych, oceanicznych jachtów. Chyba cały czas muszę coś robić.
Po to panu projekt „Polska 100", w ramach którego chce pan z załogą wypłynąć w rejs dookoła świata? Ma pan przecież sławę, pieniądze. Teraz czas na karmienie próżności?
„Polska 100" to projekt narodowy. Polski jacht, polska załoga, polska bandera. To nie mój projekt, ale nas wszystkich. Projekt Polaków. Jestem tylko skipperem. Jedną z wielu osób, które zaangażują się w realizację tego wyjątkowego rejsu dookoła świata. To będzie trudne wyzwanie, ważne zadanie i duża odpowiedzialność. Podjąłem się tej roli, ponieważ możemy zrobić coś fantastycznego dla Polski i dla Polaków. Możemy coś stworzyć, czegoś doświadczyć – żeby inni też to zobaczyli, z tego skorzystali, żeby się nauczyli – to jest mój sens życia. Wiem, że sam też wiele zyskam, będę w środku emocjonującego wydarzenia, ale chodzi przede wszystkim o nadrzędne cele. Polacy to znakomici żeglarze. Mamy tradycje i umiejętności. Żeglarstwo to też piękny sport. Daje dużo siły i energii, którą możemy czerpać z natury.
W jaki sposób?
Może chodzi o wyciszenie – chociaż na jachcie jest harówka, to czuję, że robię się silniejszy. Siła morza jest ogromna. Lubię też chodzić po górach. Na co dzień, gdzie się da, chodzę boso – nie po asfalcie czy chodnikach, ale lubię kontakt skóry z ziemią, lubię czuć taką łączność. Bliskość natury daje mi ukojenie.
Nawet kontakt z wrednymi orkami?
No faktycznie potrafią być złośliwe. Bo rekin to tak sam z siebie nie zaatakuje, to dzieje się tylko w filmach Spielberga. A orki co innego. Paru moich znajomych miało przez nie sporo kłopotów i najadło się strachu. Potrafią zaatakować, przewrócić łódkę, urwać ster.
Powiedział pan kiedyś, że osiągnie sukces w biznesie, jeśli uda się panu zbudować markę rozpoznawalną na całym świecie. Jest pan na dobrej drodze?
Biznesowo może mi być ciężko to osiągnąć. Najbliżej tego celu jest chyba Eventory. Nasza platforma i usługa kojarzona jest już poza Polską, ale przed nią jeszcze bardzo długa droga, by wejść na odpowiedni poziom. Dobrze rozwija się Akademia Kusznierewicza, jest jasno sprofilowana, nie ma wahnięć, nieprzewidzianych ruchów, nie jest zależna od inwestorów. Kiedy myślę o sukcesie, o którym usłyszy cały świat, myślę jednak o najbliższym projekcie „Polska 100". Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, będzie to sukces na miarę złotego medalu olimpijskiego.
Aż tak?
Tak. Widzę, jakie ma znaczenie zwycięstwo włoskiej albo amerykańskiej załogi w regatach Sydney-Hobart. Kiedy uda się pokonać Australijczyków, mówi się o tym w CNN, BBC, podkreśla we wszystkich mediach. Taki sukces roznosi się echem po całym świecie. Opłynięcie świata takim jachtem, jakim planujemy, jest wielkim wyzwaniem, ale chcemy zrobić coś, co jest ambitne na miarę naszych możliwości. Nie rzucimy się od razu na Puchar Ameryki czy Volvo Ocean Race, bo nie mielibyśmy dzisiaj szans. Nie jesteśmy gotowi technicznie, finansowo, organizacyjnie. Może jednak dzięki „Polska 100" uda nam się zyskać wiedzę, doświadczenie i może kiedyś będziemy gotowi na jeszcze większe wyzwania. Nie myślmy o tym, gdzie teraz jesteśmy, ale gdzie możemy być za chwilę, dzięki ciężkiej pracy. „Polska 100" to projekt gwarantujący rozwój, zmianę myślenia. Pewnie na kilku rzeczach się po drodze sparzymy, ale tylko po to, by następnym razem się nie pomylić i osiągać fantastyczne cele.
—rozmawiał Michał Kołodziejczyk
redaktor naczelny WP SportoweFakty
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95