Kobieta, która wyszła z cienia

Pierwszy medal lekkoatletycznych mistrzostw świata zdobyła dla Polski w rzucie młotem Joanna Fiodorow. Kobieta po przejściach, ze świetlaną przyszłością.

Aktualizacja: 29.09.2019 20:17 Publikacja: 29.09.2019 19:16

Joanna Fiodorow prawie o metr pobiła rekord życiowy (76,35 m.), co wystarczyło, by zdobyć srebro

Joanna Fiodorow prawie o metr pobiła rekord życiowy (76,35 m.), co wystarczyło, by zdobyć srebro

Foto: AFP

To była symboliczna scena. W niedzielny wieczór Anita Włodarczyk, rekonwalescentka po operacji kolana, najpierw odebrała złoto za mistrzostwa świata w 2013 r. (po dyskwalifikacji dopingowiczki Tatiany Łysenko), a kwadrans później srebro otrzymała Joanna Fiodorow. Dziewczyna, która zawsze była w cieniu starszej koleżanki, której dotychczasowa kariera naznaczona była bólem i cierpieniem, a która mimo wszystko nigdy się nie poddała.

Kilka lat temu wykryto u niej zakrzepicę – chorobę, która doprowadziła do śmierci mistrzyni olimpijskiej z Sydney Kamili Skolimowskiej. To był pierwszy moment, kiedy kariera Fiodorow stanęła pod znakiem zapytania. Drugim był konflikt z trenerem Czesławem Cybulskim. W 2014 r. wnioskował, by nie wysyłać jej na mistrzostwa Europy. Zrobił się szum w mediach – na tyle głośny, że do Zurychu jednak pojechała. Przywiozła stamtąd brąz. Ale relacji z trenerem to nie poprawiło. Po igrzyskach w Rio, w których zajęła dziewiąte miejsce, spór odżył na nowo. Wróciła w rodzinne strony, do Białegostoku, podjęła współpracę z Malwiną Sobierajską-Wojtulewicz.

– To były najważniejsze decyzje w moim życiu. Rzucanie znów zaczęło sprawiać mi przyjemność. Gdy dwa lata temu poprawiłam rekord życiowy, uwierzyłam, że mogę rzucać daleko – podkreśla.

W sobotę poprawiła go ponownie – prawie o metr. 76,35 wystarczyło do zdobycia srebra. Lepsza była tylko Amerykanka DeAnna Price (77,54). Dla Polki to pierwszy medal mistrzostw świata, zadedykowała go nieżyjącemu ojcu.

Ulice strachu

Po kolejny, trzeci już medal wydaje się pewnie zmierzać Piotr Lisek. Wszystkie wysokości, w tym tę ostatnią – 5,75, pokonał za pierwszym podejściem i we wtorek będzie bronić honoru polskiej tyczki. Paweł Wojciechowski (5,70), mistrz z 2011 r., i Robert Sobera (5,60), nie przeszli eliminacji.

Ale sensacją początku mistrzostw było odpadnięcie Piotra Małachowskiego. – Znów zgubiła mnie chora ambicja. Chciałem od razu posłać dysk na 70 m, zamiast oddać spokojny rzut na finał. Nie potrafię sobie z tym poradzić – nie ukrywał dwukrotny wicemistrz olimpijski, który uzyskał zaledwie 62,20. W przypływie emocji stwierdził, że być może czas zakończyć karierę i ustąpić miejsca młodszym, bo „szkoda pieniędzy podatników" na takie wyniki jak ten z Dauhy.

Ale młodsi w Katarze też zawiedli. Robert Urbanek i Bartłomiej Stój rzucali jeszcze bliżej (odpowiednio 61,78 i 61,79) i po raz pierwszy od 2003 r. w finale MŚ nie będzie ani jednego dyskobola z Polski.

Na stadionie – co podkreślają sportowcy – da się wytrzymać. Klimatyzacja się sprawdza. Przykręcono dmuchawy. Nie jest ani za zimno, ani za gorąco. Prawdziwe piekło przeżywają jednak ci, którzy o medale muszą walczyć poza obiektem. Start maratonów i chodu wyznaczono na godziny nocne. Nic to jednak nie dało. Po godzinie 23 termometry w Katarze nadal wskazują ponad 30 stopni. Wychodząc z klimatyzowanego pomieszczenia, człowiek się zderza ze ścianą gorąca. Rywalizacja w takich warunkach zagraża zdrowiu, a nawet życiu.

Nic dziwnego, że kobiecego maratonu nie ukończyło aż 28 zawodniczek. To niechlubny rekord mistrzostw świata. Te, które do mety dotarły (wygrała Ruth Chepngetich z Kenii), słaniały się na nogach, ze zmęczenia siadały na krawężnikach lub były zwożone z finiszu na wózkach inwalidzkich. Poprowadzona wzdłuż wybrzeża, efektownie oświetlona trasa może i wyglądała ładnie w telewizyjnym obrazku, ale – co dało się przewidzieć – okazała się sceną ludzkich dramatów.

Chodziarze, rywalizujący na 50 km, musieli zmagać się nie tylko z koszmarnymi warunkami, ale i z niekompetencją sędziów. Przez ich błąd Rafał Augustyn (13. miejsce) musiał pokonać dodatkową, dwukilometrową pętlę. Wycieńczony trafił do namiotu medycznego. Triumfował Japończyk Yusuke Suzuki (4:04,20). Jeszcze nigdy tak słaby czas nie dał zwycięstwa w MŚ. Do mety nie dotarło 18 z 46 zawodników, w tym mistrz olimpijski Matej Toth. – Zszedłem z trasy, ponieważ obiecałem, że wrócę do domu zdrowy – tłumaczył Słowak.

Ucieczka z hotelu

Zawodnicy zmagają się nie tylko z warunkami atmosferycznymi, ale także z zakwaterowaniem. Śmierdząca kanalizacja, grzyb w łazience, zdechłe komary na podłodze – taki widok ukazał się po przyjeździe oczom Norwegów. W pośpiechu zmienili hotel. Większość reprezentacji jednak w nim została – Polacy również. Z zewnątrz budynek prezentuje się okazale, hol i część konferencyjna zachęcają do wejścia, jednak pokoje mają niewiele wspólnego z tym, co można zobaczyć w internecie na zdjęciach.

– Rzeczywiście, warunki odbiegają od tego, co widzieliśmy na stronie hotelu, ale nie narzekam. Przyjechałam tu na zawody, a nie na wakacje – opowiadała Fiodorow.

W jej pokoju nie jest podobno jeszcze najgorzej, inni skarżą się na nieprzyjemne zapachy, brud w łazienkach, brak wody butelkowej, kłopoty z klimatyzacją czy niedziałający internet. – Najsłabiej jest z jedzeniem – uważa Kamila Lićwinko, która w poniedziałek powalczy o medal w skoku wzwyż.

Szejkowie wolą futbol

Trudno oprzeć się wrażeniu, że te mistrzostwa organizatorów przerosły, a sama lekkoatletyka nie wzbudza w Katarze emocji. Wystarczy spojrzeć na trybuny. Górne rzędy przykryto wielkimi płachtami, by puste krzesła aż tak bardzo nie raziły w oczy. Gdy zorientowano się, że imprezie grozi frekwencyjna katastrofa, bilety zaczęto podobno rozdawać migrantom oraz uczniom szkół. Kibiców nie przyciągnęła nawet rywalizacja o tytuł najszybszego człowieka świata. Chociaż trzeba przyznać, że ci, którzy na stadionie się pojawili, podczas biegu na 100 m czy debiutującej na MŚ sztafety mieszanej (finał z udziałem Polaków odbył się po zamknięciu tego wydania gazety) robili hałas tak duży, że można było zapomnieć, iż przybyła ich tylko garstka.

Kiedy przed północą wracaliśmy do hotelu, przez szybę jednej z restauracji można było dostrzec grupę miejscowych oglądających na dużych telewizorach mecz piłki nożnej. Jest nadzieja, że za trzy lata na mundialu wiatr po trybunach hulać jednak nie będzie.

To była symboliczna scena. W niedzielny wieczór Anita Włodarczyk, rekonwalescentka po operacji kolana, najpierw odebrała złoto za mistrzostwa świata w 2013 r. (po dyskwalifikacji dopingowiczki Tatiany Łysenko), a kwadrans później srebro otrzymała Joanna Fiodorow. Dziewczyna, która zawsze była w cieniu starszej koleżanki, której dotychczasowa kariera naznaczona była bólem i cierpieniem, a która mimo wszystko nigdy się nie poddała.

Kilka lat temu wykryto u niej zakrzepicę – chorobę, która doprowadziła do śmierci mistrzyni olimpijskiej z Sydney Kamili Skolimowskiej. To był pierwszy moment, kiedy kariera Fiodorow stanęła pod znakiem zapytania. Drugim był konflikt z trenerem Czesławem Cybulskim. W 2014 r. wnioskował, by nie wysyłać jej na mistrzostwa Europy. Zrobił się szum w mediach – na tyle głośny, że do Zurychu jednak pojechała. Przywiozła stamtąd brąz. Ale relacji z trenerem to nie poprawiło. Po igrzyskach w Rio, w których zajęła dziewiąte miejsce, spór odżył na nowo. Wróciła w rodzinne strony, do Białegostoku, podjęła współpracę z Malwiną Sobierajską-Wojtulewicz.

Pozostało 82% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Kup teraz
NOWE TECHNOLOGIE
Pranksterzy z Rosji coraz groźniejsi. Mogą używać sztucznej inteligencji
Sport
Nie żyje Julia Wójcik. Reprezentantka Polski miała 17 lat
Olimpizm
MKOl wydał oświadczenie. Rosyjskie igrzyska przyjaźni są "wrogie i cyniczne"
Sport
Ruszyła kolejna edycja lekcji WF przygotowanych przez Monikę Pyrek
Sport
Witold Bańka: Igrzyska olimpijskie? W Paryżu nie będzie zbyt wielu Rosjan