W piątek na stadionie we Frankfurcie byłem kimś takim jak ten amerykański więzień. Koledzy prosili o wspomnienia z roku 1974, bo ich nie było wtedy na świecie, a ja mecz Niemcy – Polska na zalanym wodą boisku Waldstadionu oglądałem na własne oczy.

Wtedy trybuny zalewało morze kibiców z czarno-czerwono-złotymi sztandarami. Nasze biało-czerwone wyglądały wśród nich jak bezludne wysepki. Podczas hymnu daliśmy z siebie wszystko, ale „Deutsches Vaterland" nas zagłuszył. I tak już było do końca meczu.

Wprawdzie, wbrew propagandowym przestrogom udzielanym nam przed wyjazdem, nikt nas nie ciągnął na siłę do rozgłośni Radia Wolna Europa, a policja nie stawiała nas pod ścianą, ale czuliśmy się jak ubodzy krewni. Pod stadionem nasi kibice sprzedawali polską wódkę i nikt się nie dziwił, bo siła deutsch marki w przeliczeniu na złotówki porażała.

W piątek na nowym stadionie Commerzbank-Arena Polaków było niemal tylu co Niemców. Tysiące przyjechały znad Wisły, tysiące innych ze swoich niemieckich miast. Stać ich na koszulkę, szalik i obiad w mieście. Powtarzane przez trybuny hasło „Polacy – gramy u siebie" to był doping i stwierdzenie faktu. Żadnej wrogości, wspólne z Niemcami picie piwa, wspólny powrót nieoświetlonymi drogami do parkingów. Przyjemne poczucie, że ten stadion z okolicami odstaje od Stadionu Narodowego w Warszawie i miejskiego w Gdańsku.

W sobotę w centrum Frankfurtu widziałem jeszcze wielu polskich kibiców i sporo policji, więc logicznie połączyłem jedno z drugim. Logika mnie zawiodła. Żadnych bójek, żadnych kradzieży i wstydliwych ekscesów. Ja przynajmniej o tym nie słyszałem. Policjanci osłaniali demonstrantów broniących praw zwierząt. Przypuszczam, że gdyby dziś Polacy znowu zagrali na Wembley, z trybun także w Londynie nie usłyszeliby, jak w roku 1973, obraźliwego: „Animals".